środa, 20 stycznia 2016

Warszawskie sny

     Ostatnio stwierdziłam, że lubię pisywać posty w dziwnych miejscach. Wiedeńskie metro, knajpka w Wenecji, poczekalnia na dworcu, samolot w trakcie turbulencji, puste lobby hotelu przy dźwiękach tykającego zegara. To wszystko działa na mnie bardziej jakoś inspirująco niż specjalnie przygotowany przestronny blat biurka w moim mieszkaniu.
     Ponadto skoro jednym z moich postanowień jest to, aby pisać bardziej regularnie, muszę się przyzwyczaić do różnych warunków pracy. Chociaż, czy mogłabym znaleźć lepsze warunki do pracy niż recepcja włoskiego hotelu, za oknem ośnieżone szczyty Alp, ja umoszczona na wygodnej kanapie, a pan recepcjonista podśpiewuje sobie wesoło przy pracy "Azzurro il pomeriggio, e troppo azzurro e lungo per me..."
     Jak mówię, tak też czynię.


   
     Po raz kolejny powtórzę, że jaki Nowy Rok, taki cały rok. 2016 powitałam w podróży, i co za tym idzie, mamy styczeń, a ja w domu jestem rzadziej niż w szczycie sezonu turystycznego. Dzisiaj nadaję z włoskiej ziemi, gdzie w alpejskich klimatach spędzę najbliższe dwa tygodnie. A miniony tydzień spędziłam w Warszawie.



     Choć miałam spore wątpliwości co do tego, czy jest sens jechać do stolicy w środku zimy i w ogóle na tak długo, to okazało się, że był to całkiem trafny wybór. Spędziłam czas intensywnie, ale bardzo miło. Poznałam niesamowicie inspirujących ludzi i dużo się nauczyłam. Co więcej, oprócz zwykłego zwiedzania, miałam również szansę zobaczyć rzeczy mniej oczywiste, do których przeciętny zjadacz chleba sobie tak ot, z ulicy nie wejdzie.



     Gdybym tak podjęła się próby usystematyzowania moich warszawskich wspomnień, musiałabym je na pewno podzielić na dwie podgrupy. Jedne dotyczą wrażeń typowo turystycznych, inne natomiast nauki, jaką z tego wyjazdu wyciągnęłam.



     Turystycznie nasza stolica oceniana jest różnie. Przez jednych bardzo pozytywnie, przez innych mniej. Ja osobiście na pewno nie odmówiłabym jej pewnego uroku. Poza tym, chyba bardziej niż jakiekolwiek inne miasto w Polsce, Warszawa dźwiga brzemię burzliwych losów naszego kraju. Lubię patrzeć na odwiedzane przeze mnie zakątki przez pryzmat historii jaka za nimi stoi. Tym też sposobem czuję w Warszawie echa minionych lat, dziejowych wydarzeń, martyrologii, ale też szczęść, wzruszeń i pracy zwykłych ludzi, którzy od XIII już wieku budują charakter dzisiejszej stolicy Polski. Przygotowując się do wyjazdu, znalazłam w jednym z przewodników ciekawe zdanie - "Warszawa jest jak kobieta". Coś na pewno w tym jest. Czasem kapryśna, nieraz piękna, a nieraz pokazująca swoje mniej pozytywne oblicze. Tętniąca życiem. Niejednokrotnie trudna do zrozumienia.



     A jednak da się lubić. Jestem okropną perfekcjonistką, więc aby ostatecznie stwierdzić, że Warszawę znam od podszewki, potrzebowałabym co najmniej kilkunastu, a nie kilku dni. Jednakże tym razem zaczęłam bardzo ciekawie i zarazem sentymentalnie. Tych sentymentów było przynajmniej sporo. Przede wszystkim, po raz pierwszy od dosyć dawna miałam towarzystwo w pokoju. Moja praca rozpaskudziła mnie na tyle, że przyzwyczajona jestem do "jedynek", gdzie spokojnie mogę prowadzić mini biuro i odnajdować się w całym nieładzie z tym związanym. Bo przecież zawsze trzeba zabrać dużo ubrań, książki, przewodniki, materiały, komputer... Wszystko może się przydać! A tu się okazuje, że wyjazd jest duży, na trzy autokary, a ja jestem z koleżanką pilotką w "dwójce". I co więcej - okazuje się, że jest to całkiem dobry pomysł :) Pomijając fakt, że chodziłyśmy wiecznie niewyspane, bo nie mogłyśmy się nagadać. I tutaj pojawiły się moje pierwsze sentymenty związane z zamiłowaniem do kultury żydowskiej, sentymenty które to powróciły jeszcze w ostatni dzień mojego pobytu w stolicy. Otóż w trakcie jednej z rozmów wyszło, że koleżanka ma korzenie żydowskie. Zaczęła mi opowiadać o historii swojej rodziny i o tym, jak to jest dzisiaj pochodzić z rodziny z taką przeszłością. Natomiast podczas piątkowego obiadu w żydowskiej restauracji nie byłabym sobą, jakbym w oczekiwaniu na rozliczenie nie zaczęła wodzić wzrokiem po gabinecie, w którym się znajdowałam. Zaintrygował mnie kalendarz na najbliższy rok z wyszczególnionymi świętami żydowskimi, różne naczynia, plakaty, książki. Ale gdy zauważyłam leżący tuż przed moim nosem słownik polsko - hebrajski - nie mogłam się powstrzymać od wzięcia go do rąk i przekartkowania. Obawiałam się, że właściciel restauracji zwróci mi uwagę na temat mojego zachowania, a on tymczasem zaciekawił się, czemu mnie w ogóle tak to wszystko interesuje. Gdy przyznałam się do zamiłowania do kultury żydowskiej, bynajmniej nie zostałam zbesztana na czym świat stoi, ale obsypana różnego rodzaju materiałami na interesujące mnie tematy. A że cieszyłam się przy tym jak dziecko, to wszyscy mieli radochę. Kilka dni wcześniej natomiast wróciłam do hotelu cięższa o kilka kilogramów (za to z ewidentnie lżejszym portfelem), po shoppingu w księgarni taniej książki i w antykwariacie. Do mojej kolekcji znowu przybyło kilka judaików. Pewną refleksją, jaka mnie naszła po tych kilku zakupach, rozmowach, spotkaniach (oprócz tej tradycyjnej, że bardzo bym chciała wygenerować w końcu w swoim kalendarzu czas na wypad do Izraela), było to, że ludzie mający jakikolwiek związek z historią, kulturą, bądź religią żydowską, są niesamowicie otwarci i chętni, by dzielić się swoją wiedzą czasem z przypadkowymi ludźmi. A kilka osób, które przy okazji tych moich zainteresowań poznałam, zostało w moim życiu po dzień dzisiejszy, co jeszcze bardziej utwierdza mnie w przekonaniu, że w życiu nie ma przypadków :)






     Miałam też okazję po raz kolejny zobaczyć Sejm od środka. Nie jestem wielką fanką polityki, nie ekscytuję się zbytnio tymi wszystkimi wydarzeniami, na które i tak nie mam za bardzo wpływu. Wstyd mi nieraz widzieć, że z tak ważnych instytucji w naszym kraju robi się cyrk (i to niezależnie od ugrupowania, które w danym momencie sprawuje władzę). Ale w budynku Sejmu było, nie było, czuje się tę podniosłą atmosferę. Kiedyś dane było mi przemierzać sejmowe korytarze w zupełnie innej roli. I to wspomnienie też teraz do mnie wróciło. Jako nastolatka lubiłam pisać i chyba całkiem nieźle mi to wychodziło, dlatego też popełniłam kilka prac, które były nagradzane w różnych konkursach. Tak było też i wtedy, gdy po wygraniu konkursu pojechałam jako młoda posłanka na obrady "Sejmu Dzieci i Młodzieży", które odbywają się rokrocznie w Międzynarodowy Dzień Dziecka, czyli 1 czerwca. To dopiero było przeżycie! Wałęsać się po korytarzach znanych dotychczas z telewizji, zasiąść na Sali Posiedzeń, zjeść obiad w poselskiej restauracji... Ach, ta młodość :) Teraz było inaczej, siedzieliśmy z grupą grzecznie na wyznaczonych miejscach chłonąc atmosferę ciszy na galerii, tuż przed rozpoczęciem obrad Sejmu.



     Byliśmy również na Stadionie Narodowym. Nie z okazji meczu. Tak po prostu, zobaczyć go od środka, w innym niż zwykle wydaniu, zasiąść na trybunie, z bliska rzucić okiem na koszulkę Lewandowskiego, szatnię, w której chłopaki się przebierają, na nawet miejsca, gdzie relaksują się przed meczem. Wprowadzono nas również na Salę Konferencyjną i do podziemnego parkingu. Każdy przewodnik opowiada mnóstwo ciekawostek odnośnie funkcjonowania i budowy stadionu. Na mnie tym razem wrażenie zrobiły informacje o jego wymiarach, np to, że telebimy zawieszone nad boiskiem, telebimy na których wyświetlane są mecze, mają powierzchnię całkiem sporego mieszkania (ok 50 metrów kwadratowych). Myślę, że warto odwiedzić Narodowy przynajmniej raz w życiu.



    Kolejnym miejscem, które zobaczyłam od wewnątrz (chociaż potem usłyszałam w Punkcie Informacji Turystycznej, że jest to niemożliwe, bo styczeń jest miesiącem rekonstrukcji zabytków i Muzeum jest zamknięte ;) ) Samemu Zamkowi Królewskiemu chętnie poświęcę kiedyś osobny post, gdyż jest to nie tylko miejsce fascynujące historycznie (książęta mazowieccy i związane z nimi legendy, potem już królowie i ich krwawe życiorysy), jedyna w swoim rodzaju galeria obrazów, skarbiec, etc... Tym razem pokrótce chciałabym polecić lekcje muzealne, jakie się na Zamku odbywają. Nie dość, że zwiedzamy komnaty i eksponaty jakie się w nich znajdują, to bierzemy udział w jedynych w swoim rodzaju warsztatach prowadzonych przez miejscowych przewodników.

     Spacerowałam również po Łazienkach, Parku Saskim, Placu Defilad, Starówce i Krakowskim Przedmieściu tą ponurą zimową porą.

     Jedną z atrakcji, na którą czekaliśmy najbardziej była wizyta w gmachu TVP. Surrealistycznym przeżyciem było spacerowanie po studiach, znanych jak dotąd tylko ze szklanego ekranu. Jakie to wszystko nagle było mniejsze i inne niż w TV! Ciekawie było też minąć się na korytarzu z Elżbietą Jaworowicz, Tomaszem Lisem, czy też porozmawiać z ludźmi, którzy na Woronicza zjedli zęby i chętnie dzielą się swoją wiedzą i doświadczeniem.








     Wróciłabym chętnie do Warszawy pozwiedzać ją zgodnie z Kanonem Krajoznawczym Polski. Jest to projekt, który wytrwale realizuję, choć ze względu na moją pochłaniającą w 200 procentach pracę, nie zawsze mnie to wychodzi. Tak czy siak, idea Kanonu (ponad 600 miejsc do zobaczenia na terenie naszego kraju, wszystko po to, by poczuć się znawcą Polski i otrzymać szafirową odznakę), pokazuje, że nasza Warszawa, jak to stolica, wciąż kryje wiele interesujących miejsc do odkrycia.

Polecam ! :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz