czwartek, 7 stycznia 2016

Tęsknię do Włoch

     Gdy za oknem minus milion stopni - czyli temperatura dla mnie co najmniej mało przystępna, doceniam fakt, iż z okazji noworocznego lenistwa pod dachem Rodzinnego domu mogę nie wyściubiać nosa za drzwi. Chociaż wiem, że już wkrótce się to zmieni. Ponadto przygotowania do kolejnego sezonu, różne wydarzenia na facebooku i rozmowy ze znajomymi nieuchronnie sprowadzają moje myśli do Włoch. Jedno z moich ulubionych miejsc na Ziemi, o którym jakoś tak do końca nie potrafię pisać. To tak jakby mieć w sobie ogrom uczuć do kogoś, ale nie do końca umieć je wyrazić.
      W tym roku chciałabym to zmienić. Pisać więcej, nie tylko o Włoszech. Więcej dzielić się z Wami moimi podróżnymi przeżyciami i atrakcjami, których doświadczam. Uwieczniać miejsca, które mogę oglądać. W końcu wspomnienia są najlepszą pamiątką.
      Dzisiaj jakoś tak wyjątkowo tęsknię do Italii. Niejeden z Was się zdziwi, jak można tęsknić za krajem, który odwiedza się niemalże raz w miesiącu, a są takie miesiące w roku, że spędza się tam więcej czasu niż w domu. Zresztą za dwa tygodnie znowu na pół miesiąca przenoszę się w północne rejony mojej ulubionej destynacji, by towarzyszyć tam najmłodszym adeptom sportów zimowych w ich pierwszych krokach stawianych na stokach alpejskich i umilać im czas, kiedy ich rodzice będą szusować po trydeńskich nartostradach.



     Ale ja tęsknię za Włochami nieco innymi. Za tymi Włochami z czasów moich studiów. Tęsknię za zimnymi murami klasztoru, w którym mieszkałam. Tak właśnie. Klasztoru. Kojarzycie może książkę Rosity Steinbeck "W Rzymie jak w domu"? Ciekawa, wciągająca podróż przez niekoniecznie znane zakątki Wiecznego Miasta. Autorka często odwołuje się do miejsca, w którym pisze, czyli do mieszkania wygenerowanego z dawnego średniowiecznego klasztoru. Gdy tylko wzięłam tę książkę do ręki, od razu poczułam do niej wielki sentyment, ponieważ przypomniały mi się moje studenckie, wcale nie tak odległe czasy. Ja mieszkałam co prawda na dzikim włoskim Południu, jeszcze poniżej Neapolu, ale rezydowałam również w dawnym budynku klasztornym z XVI wieku, a za sąsiadów miałam księży i ich gosposię. Choć moja lokalizacja budziła niejednokrotnie zdziwienie wśród kolegów stypendystów, sama wspominam ją bardzo miło. Samo otoczenie było dosyć surrealistyczne. Zimne mury pamiętające historie sprzed setek lat, piękna drewniana kuchnia do mojej dyspozycji, okno z widokiem na góry, rano budziły mnie dźwięki Mszy Świętej odbywającej się w kościele, nad którym bezpośrednio znajdował się mój pokój. Bardziej bezpieczna być nie mogłam - w domostwie, do którego dostanie się wymagało sforsowanie trojga równie wiekowych jak sam klasztor drzwi. Musiałam nauczyć się samodzielności. Zmierzyć się z brakiem prądu czy też awarią ciepłej wody. Poznałam przy tym ciekawych i bardzo sympatycznych ludzi, od których uczyłam się języka, kultury i kuchni włoskiej. Pamiętam gdy z gosposią księży zaglądałyśmy sobie nawzajem do garnków. Ona "faszerowała mnie" bakłażanem na tysiąc sposobów czy też pokazywała jak jeszcze można przyrządzić makaron, sama zaś z pewną dozą nieśmiałości dziubała moją owsiankę z miodem i rodzynkami. Śmiechu było przy tym co nie miara :)



     Tęsknię też za włoskim cornetto - moim ulubionym - z dużą ilością czekolady, popijanym ciepłym latte macchiatto w mojej ulubionej knajpce na lungomare w Salerno. Knajpka była tak ciasna, że przysiąść przy barze mogły ze dwie osoby. Stojący w rogu TV informował o rewelacjach wielkiego świata, a tłoczący się w obiekcie klienci podniesionymi głosami je komentowali. Każdy trzymał w ręce swoją ulubioną kawę i cornetto z najlepszym nadzieniem. Takie śniadanie trwa około 20 minut, ale jest genialnym pomysłem na rozpoczęcie dnia. Do dziś czuję sentyment kiedy wspominam ostatnie śniadanie na włoskiej ziemi, kiedy moje stypendium dobiegło końca. Śniadanie właśnie w tym barze, z widokiem na Morze Tyrreńskie, kiedy wschodzące słońce jeszcze bardzo delikatnie, mimo rekordowych nawet jak na Włochy upałów, padało na budzące się ze snu Salerno.



     Tęsknię za górami na wyciągnięcie ręki. Za tym, że szło się zdobywać szczyty tylko dlatego, że są. Za rozklejonymi w górskim potoku butami, za mułami na szlakach, za niezliczonymi murowanymi kapliczkami, do których pielgrzymowali miejscowi, za sanktuariami i za rzymskimi akweduktami ukrytymi pomiędzy lasami. Za wyruszaniem w góry o 4 rano, żeby zdążyć przed upałem i za przekleństwami, które sypałam, kiedy nogi odmawiały mi już posłuszeństwa, a jednak trzeba było iść dalej. Tęsknię za nocami w śpiworze pod gołym niebem, nawet jeśli padało i za wielką niechęcią przed opuszczeniem tegoż śpiwora o świcie. I za spaghetti alla putanesca, które czekało po zejściu z gór. To były czasy :)
      Wreszcie tęsknię za ciepłym morzem zawsze i wszędzie. Za spacerami, nocami na plaży, kąpielami o każdej porze dnia i nocy. Zawsze twierdzę, że w poprzednim wcieleniu musiałam być rybą albo jakimś innym zwierzęciem żyjącym w środowisku wodnym. Zasadniczo sama możliwość popływania od razu poprawia mi humor. Jak zatem mogłam czuć się w miejscu, gdzie oprócz zajęć na uczelni, nic innego nie przeszkadzało mi w korzystaniu z uroków Morza Tyrreńskiego.



      No i zabytki i kultura szeroko pojęta. Podczas jednego spaceru w niejednym włoskim mieście za jednym zamachem można odkryć skarby Imperium Romanum, czy też poprzedzającej go kultury Etrusków. Nie wspominając już o epokach późniejszych. Owszem, może przychodzi moment, kiedy człowiek staje się lekko zmanierowany i nie oszałamiają go już wspaniałe wielkie budowle czy to o charakterze sakralnym czy też świeckim, ale dla mnie piękno tkwi w szczegółach. We wspominanym już przeze mnie akwedukcie wpisanym w krajobraz miasta, ruinach między współczesnymi blokami, czy amforami w muzeach na wolnym powietrzu. To wszystko sprawiało, że mieszkając we Włoszech bardziej niż zwykle zachwycałam się każdym dniem.



     Nie znaczy to oczywiście, że nie miałam momentów kryzysowych, kiedy nie chciałabym się spakować i wrócić do domu czym prędzej się da, albo też że nie cieszyłam się jak głupia kiedy zabukowałam bilety na Wielkanoc do Polski. I że w ostatecznym rozrachunku stwierdziłam, że będę do Italii wracać tak często jak się da i jak to tylko możliwe, ale że najlepiej mi stacjonować jednak w Polsce, w coraz bardziej swojskim Poznaniu.
     Ale w dni takie jak ten tęsknię tak zwyczajnie i po ludzku.

     Dobrze że następny raz postawię nogi na włoskiej ziemi już za 10 dni :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz