niedziela, 14 maja 2017

Refleksyjnie na Peloponezie.

     Mądrzy ludzie mówią, aby nie przywiązywać się do osób, miejsc, ani rzeczy. Ewidentnie nie jestem mądra. Jestem sentymentalna i przywiązuję się niesamowicie szybko. Do ludzi, których poznaję w szalonym trybie mojego życia, potem cierpiąc dylematy, z kim i kiedy się spotkać w tym jakże ograniczonym czasie jaki mi pozostaje. Do rzeczy, które posiadam również się przywiązuję. Nie chodzi tu nawet o jakieś wielkie dobra materialne, ale mam swoje ulubione książki, bransoletki, czy maskotki, których byłoby mi się bardzo ciężko pozbyć. I wreszcie do miejsc, w których bywam. Przywiązuję się anormalnie. Później przez to mam dylematy, gdzie pojechać, który kierunek obrać, czy poznawać coś nowego, czy dokładniej poznawać miejsca, które znam już niby doskonale. A może jechać gdzieś tylko po to, aby pobyć, chłonąć atmosferę danego miejsca. Cieszyć się nim bez specjalnego pędu.
     Mówi się też, że to nie do końca jest tak, że my wybieramy podróże, że to one wybierają nas. I z tym zgadzam się w pewnym stopniu, zwłaszcza, że po raz kolejny się o tym przekonuję.
     Choć podróże wyznaczają rytm mojego życia od wielu już lat i wiele miejsc, do których jeżdżę, darzę ogromną sympatią, a jednak od jakichś pięciu lat w przegródce "miejsca na Ziemi" w moim sercu była Italia, a potem długo długo nic. Ciężko było mi wybrać jakiegoś zacnego "kandydata" na drugie miejsce. W tym roku to się zdecydowanie zmieniło.
 














     Nie do końca miałam przekonanie do Grecji. Gdzieś tam byłam, co nieco widziałam, a w tym roku przyszło mi się zmierzyć z tym krajem służbowo. I nie wiem, co spowodowało moją odmianę. Czy były to przedłużające się tygodnie zimowe, o których chciałabym zapomnieć. Czy może potrzeba odkrycia czegoś nowego. W każdym razie, spojrzałam na Grecję zupełnie innymi oczami. I poczułam do niej "to coś" wyjątkowego, co podpowiedziało mi już w marcu, że będę się od tej pory cieszyć ogromnie z każdego powrotu do słonecznej Hellady.

    Jakkolwiek pogoda w kwietniu nie rozpieszczała moich turystów, to tamten dzień był wyjątkowy. Po przejechaniu 2500 kilometrów znaleźliśmy się na Peloponezie. W miasteczku, którego nie znałam, ale którego klimat szybko mnie ujął. Ludzie spragnieni słońca, ciepła i trochę odpoczynku, chętnie skorzystali z wolnego dnia na plaży w Tolo. A ja najpierw ruszyłam na mój służbowy research i po załatwieniu wszystkiego, co chciałam, wybrałam się na spacer. Co prawda planowałam skorzystać z okazji do kąpieli w wodach Zatoki Argolidzkiej, ale jednak ostatecznie uznałam, że jest na to zdecydowanie za zimno. Na siedzenie z książką na plaży też jakoś nie miałam weny. Słowa nowo zapoznanej właścicielki z lokalnej restauracji o zapomnianym mykeńskim porcie nie dawały mi spokoju. Po prostu musiałam go zobaczyć.

     To było tylko kilka kilometrów. Niby wzdłuż głównej drogi wybrzeża, a jednak samochody tam prawie nie jeżdżą. Szłam spokojnie co jakiś czas zatrzymując się, aby uwiecznić na zdjęciach otaczające mnie widoki. Tu zachwycił mnie domeczek jak z Greka Zorby, tu znowu pozachwycałam się morzem. I wreszcie dotarłam do ruin portu, który chciałam zobaczyć.

     Właściwie samych zabudowań portu Kastraki, z którego korzystali Mykeńczycy (czyli twórcy pierwszej cywilizacji greckiej na kontynencie, zostało niewiele. Tu podmurowania na wzgórzu, tu jakaś ściana, tam znowu pozostałości spiżarni, czy też tunele wykorzystywane później również podczas II wojny światowej i wojny domowej w Grecji. Żeby zobaczyć wszystko z odpowiedniej perspektywy należy wspiąć się na wzgórze liczące sobie około 400 metrów nad poziomem morza. Po drodze można zobaczyć reprodukcje i instalacje przypominające o czasach dawnej świetności portu, na szczyt wzgórza prowadzą schody lub też zwykła kamienista ścieżka. A dookoła rozpościerają się wspaniałe widoki na okoliczne gaje oliwne, na Zatokę Argolidy i na zabudowania Tolo w oddali.

     Kwiecień. Temperatura jakieś 25 stopni. Słońce w pełni. Powietrze nasycone zapachem pomarańczy z pobliskiego sadu. Właśnie kwitną. Inne owocują. Herbata z cytryną smakuje inaczej. Masz ochotę ją pić bez końca. Przez dłuższy czas jestem w Kastraki sama. Żywej duszy dookoła. Tylko ja i to światło, te zapachy i szum morza. Po całej tej wspinaczce czuję w ustach jakby jego słony smak. Choć znów pracuję, to moja kondycja pozostawia jeszcze nieco do życzenia.

     Jednak siadam na ławce na szczycie wzgórza i jest genialnie. Jeszcze przez kilka dni będę w Grecji, ale już wiem, że za tą chwilą będę tęsknić w intensywne tygodnie moich kolejnych wyjazdów. Gdy będę biegać z grupą po Londynie albo w trakcie zarwanych włoskich nocy. Peloponez pomału staje się dla mnie tym, czym są Południowe Włochy. Choć wiem, że wrócę tu jeszcze służbowo, to jednak pomału w głowie zaczyna kiełkować plan urlopu w tych okolicach. Ale ten spacer będzie punktem odniesienia. Jedynym w swoim rodzaju.

     Z chwilami błogości w mykeńskim Kastraki konkurować może tylko pewien wieczór w Tolo po szalonym ateńskim dniu, kiedy to szukając pilnie fotografa w miasteczku miałam okazję przejechać się skuterem. Oczywiście jako pasażerka. Nie byłabym sobą, gdybym nie zapragnęła posiadania takiego cuda i możliwości korzystania z niego kiedy tylko dusza zapragnie.

     Czyż nie mam najlepszej pracy na świecie.