czwartek, 8 lutego 2018

Hasta luego Cuba...

     Też marzniecie tak okrutnie jak ja? Każde wyjście z domu jest dla mnie ostatnimi dniami nie lada wyzwaniem, nie wiem, co na siebie założyć, żeby nie marznąć, a nawet w domu nie obchodzi się bez kaloryfera rozkręconego na maksa, owinięcia ciepłym kocem i kubka herbaty w ręce. Gdy pomyślę, że nieco ponad tydzień temu herbata była dla mnie towarem deficytowym, zamiast tego raczyłam się kolorowymi drinkami, zamiast koca był ręcznik, a spacery odbywałam nader chętnie w promieniach zachodzącego słońca po rajskiej karaibskiej plaży, to jakaś taka nostalgia mnie ogarnia.

      No właśnie. Tyle dni już minęło od powrotu z Kuby, a ja nadal usiłuję pozbierać myśli i ubrać w słowa wrażenia, które stamtąd przywiozłam. Wszystkie wydają się nieadekwatne, gdy oglądam zdjęcia i krótkie filmiki zrobione podczas ostatniej podróży. Byłam w innym, pięknym, choć niełatwym do zrozumienia świecie, który wywołał we mnie różne emocje, odświeżył zapomniane uczucia i pozwolił się na swój przedziwny sposób do siebie przywiązać. 







      A podróż ta rozpoczęła się tak naprawdę wiele miesięcy temu. Był początek maja, koleżanka przewodniczka z Pizy oprowadzała nasze grupy po cmentarzu Campo Santo, a my z Olą grzałyśmy się pod słońcem Toskanii i rozmawiałyśmy sobie o wszystkim i o niczym. Temat zszedł jakoś na podróże prywatne i tym sposobem okazało się, że mamy całkiem podobne marzenia i zapatrywania w tym temacie. Tak też umówiłyśmy się na wspólne egzotyczne wakacje. 

      Żyjemy w wiecznej podróżniczej tułaczce. W trakcie miesięcy pracy zmieniałyśmy kilkakrotnie zdanie. A gdzie chcemy jechać, a kiedy... Na tyle intensywne były nasze plany i różne zmiany odnośnie tej podróży, że co niektórzy wieszczyli już, że pewnie cały zamysł spełznie na niczym. Ale my wierzyłyśmy w realizację tego pomysłu cały czas. Po drodze sprawdziłyśmy jeszcze, czy jesteśmy kompatybilnymi kompankami podróży podczas wypadu na Islandię (o której na pewno czytaliście :) ) i ostatecznie wszystko to zaprowadziło nas w styczniu na Kubę. 






      Kierunek podróży okazał się być strzałem w dziesiątkę. Miałam w głowie jakieś tam wyobrażenie o "wyspie jak wulkan gorącej", ale specjalnie też nie przygotowywałam się merytorycznie do tego wyjazdu - nie chciałam mieć oczekiwań, które mogłyby przynieść ze sobą jakiekolwiek rozczarowania. A w końcu to miały być wakacje. I stwierdziłam, że była to dobra decyzja. Wszystkie informacje, widoki, dźwięki, smaki przyswajałam dzięki czemu z radością dzieciaka odkrywającego dla siebie świat. 



     Był też czas na wszystko - na zwiedzanie, odpoczynek, refleksję. 

     Udało się naprawdę sporo zobaczyć. Pierwszym punktem, na który czekałam z niecierpliwością była Hawana. W końcu stolica - esencja każdego kraju, jego serce. Poza tym akcja wielu książek, które przeczytałam, filmów, które obejrzałam, teledysków, przy którym usiłowałam uczyć się hiszpańskiego, rozgrywała się właśnie tam. To, co zobaczyłam mnie zarazem zachwyciło, zaskoczyło, momentami przeraziło. Hawana mogłaby być architektoniczną perełką. Mogłaby, gdyby aż tak bardzo nie nosiła w sobie skutków trwającej przecież nieustannie od 1959 roku rewolucji. Dzięki temu jest stolicą specyficzną. Dosyć hermetyczną, mocno zniszczoną, a zarazem cały czas mającą swój klimat. Spacer wąskimi uliczkami Starego Miasta, wizyta w muzeum rumu, wysłuchanie lokalnego koncertu, monumentalny Kapitol, ponury Plac Rewolucji, żywy kult Che Gevary i braci Castro, przejażdżka starymi autami, okalająca centrum promenada i widok na panoramę miasta z ruin twierdzy na pewno na długo zostanie w mojej pamięci.



























     Choć miastem, które najbardziej skradło moje serce był Trynidad. Niewielki, w innej zupełnie prowincji, mniej zniszczony, o równie ciekawej zabudowie. Bardzo klimatyczny. Tak właśnie wyobrażałam sobie Kubę. Odciętą od świata, niby zacofaną, a zarazem kolorową i na swój sposób szczęśliwą w tym całym odcięciu. Miasto, w którym poznać można nieco więcej lokalnej historii, wstąpić do domu lokalnego szamana (religii, która jest połączeniem religii chrześcijańskiej i afrykańskich wierzeń dawnych niewolników). Można też spróbować drinka pitego z zamiłowaniem przez niewolników, a także posłuchać różnych koncertów kubańskiej muzyki. Na każdym kroku. Kubańczycy zdecydowanie rodzą się z talentem wokalnym, umiejętnością tańca i gry na gitarze...


















      Miałam okazję również być w Cienfuegos. Miasto - rezydencja dawnych bogatych właścicieli ziemskich, również z pewną dumą sięgające do czasów kolonialnych. Oprócz tego posiada sympatyczny bulwar wiodący od głównego placu aż do niewielkiego portu, bulwar usiany po prostu rozmaitymi sklepikami, straganami, marketami, gdzie można dostać dosłownie wszystko - tylko trzeba wiedzieć, gdzie wejść i z kim rozmawiać. 





















     Generalnie każdego dnia podczas zwiedzania zakątków Kuby przekonywałam się, że tak naprawdę nie miałam pojęcia czym jest panująca tam rewolucja, tamtejsza komuna, co ona oznacza dla mieszkańców i tych, którzy przyjeżdżają zwiedzać wyspę. Co znaczą limity na określone towary, zupełny brak innych, ograniczony dostęp do informacji ze świata, czy też zderzenie biedy z tym, co przywożą ze sobą turyści. Była również okazja przekonać się, że Kubańczycy w niektórych rejonach nauczyli się czerpać z tego dla siebie wymierne korzyści.





     Najbardziej uderzyło mnie to w dawnej dolinie cukrowniczej, gdzie zostaliśmy niemalże napadnięci przez mieszkańców oczekujących pamiątek i różnych drobiazgów.

      Czym innym było też podpatrywanie codziennego życia w większych typowych ośrodkach miejskich, takich właśnie jak Hawana czy też w mniejszych Trynidadzie i Cienfuegos, a czym innym było spacerowanie po największym kubańskim kurorcie, jakim jest Varadero. Owszem, tam również były zwyczajne domy, ale głównie stamtąd zapamiętam promenadę rozciągającą się wzdłuż rozmaitych hoteli, bazarów, barów, sklepów z pamiątkami i kilometrami plaż. Fajnie było budzić się codziennie z widokiem na palmy i ocean. Nie ukrywam. Jeszcze sympatyczniej było móc wystawić twarz do słońca (a nawet przywieźć trochę opalenizny) i kąpać się w krystalicznie czystej wodzie Oceanu Atlantyckiego. Jako że jestem miłośniczką pływania, te momenty wspominam jako jedne z najlepszych.











     Dodatkową atrakcją, na którą się zdecydowałyśmy był rejs katamaranem przez Ocean, podziwianie mniejszych karaibskich wysepek, lasów namorzynowych, korzystanie z rajskiej plaży i zabawa z delfinami. Niesamowitą radochą było dotknięcie delfina, przybicie mu piątki, wymiana z nim całusów, czy usiłowanie podniesienia go na rękach. Oskar, bo tak miał na imię delfin, z którym miałam okazję się poznać, dodatkowo genialnie i słodko reagował na radość ludzi z powodu swoich wyczynów. Wspomnienie czasu spędzonego z Oskarem ciężko mi będzie przebić podczas jakiejkolwiek z czekających mnie w tym roku podróży.











      Długo jeszcze będę mieć w sobie widok Oceanu za oknem. Szum gorących fal i spacery po tym miękkim białym piasku, dźwięki salsy, Buena Vista Social Club, gitary, spracowanych silników, smak ostatniego Cuba Libre pitego z roześmianym towarzystwem w drodze na lotnisko, zapach przedziwnych owoców i spalin zabytkowych aut i uroki lokalnego jedzenia, wszechobecne wizerunki El Comandante i nieco rzadziej pojawiające się zdjęcia Fidela, łabądki i serduszka układane nam każdego dnia przez obsługę hotelową. Miały być wakacje marzeń i takie były. 

      Dni na Kubie i widoki, dla jakich warto żyć, szybko minęły. Ale wrażenia, informacje, nauka z tej podróży zostanie na długo. Na Karaiby wrócę na pewno, może dane będzie mi wrócić na Kubę. Bardzo bym kiedyś chciała. Móc skonfrontować doświadczenia pierwszego pobytu z nowymi atrakcjami, zakątkami, w których jeszcze nie byłam. Byłoby ciekawie.