niedziela, 1 listopada 2015

Czerwone dekagramy neapolitańskiego szczęścia







     Pamiętam, gdy kilka lat temu, jako studentka przeprowadzałam się do Włoch - pełna obaw i wątpliwości. Czy poradzę sobie sama na drugim końcu Europy, czy nie będę za bardzo tęsknić za rodziną. Czy ogarnę życie w innym kraju. Jak dotąd życie na - nawet chwilowej - emigracji - pozostawiło we mnie bardzo ambiwalentne uczucia. Choć w tle zawsze jednak była myśl, że jeździć, podróżować, zwiedzać, poznawać - owszem. Ale żyć i mieszkać tylko w Polsce. Najlepiej gdzieś niedaleko rodzinnego domu. Ponadto byłam zmęczona moim ówczesnym życiem. Rozpoczęte jedne studia, gdzieś w trakcie obrona na tych poprzednich, praca w jednej i drugiej szkole, udzielanie korepetycji, kurs pilota wycieczek. Dzisiaj wiem, że warto było przez ponad rok prowadzić tak intensywny tryb życia, żeby być w tym punkcie, w którym jestem teraz. Ale wtedy - nie wiedziałam, co z tego wszystkiego będzie i byłam po prostu znużona. Tak samo jak czekałam na tę włoską emigrację, tak jednak na swój sposób się jej bałam. I jak to zwykle bywa, miałam po raz kolejny w życiu szczęście trafić na ludzi, którzy mnie zainspirowali i mi pomogli. Od jednej z tych osób usłyszałam wówczas: "Zobaczysz, na Południu nabierzesz dystansu do życia. Wszystko się poukłada." Za prawdziwość tych słów chciałabym tej osobie dziękować dzisiaj każdego dnia. I dziękuję, kiedy tylko mam okazję :)

      Dzięki mojej pracy mam teraz sposobność wracać do Włoch dobre kilka razy w roku. I zawsze są to dla mnie magiczne chwile. Ale ciężko przecież mówić o Italii jako o tworze homogenicznym. Włoski but ma całe mnóstwo twarzy, które kształtują obecne podziały regionalne, a także dawne wynikające z burzliwej i skomplikowanej historii kraju. Szykując się do kolejnego wyjazdu przeczytałam ostatnio, że we Włoszech chyba tylko jedzenie jest proste (i dlatego takie pyszne!). I coś w tym jest. Dzisiaj chciałabym napisać o regionie, do którego mam wyjątkowy sentyment. Z racji życia, mieszkania, studiowania tam. Z racji jego pięknych krajobrazów. Z racji błękitnego nieba, niebieskiego morza, zacnych górskich szczytów, królującego nad zatoką najbardziej tajemniczego wulkanu świata, czyli Wezuwiusza.Z racji zabytków noszących znamiona wielu kultur i wielowiekowej historii. Z racji najlepszej kuchni (ok. - miłośnicy i mieszkańcy regionu Emilia - Romania teraz pewnie mnie zlinczują, bo wg nich tam włoska kuchnia jest najlepsza - ale dla mnie co południowe klimaty, to jednak południowe) - pizzy, foccaccia, spaghetti all'aglio e olio. Z racji pogody - typowo śródziemnomorskiej. I po raz kolejny - z racji magii jaką noszą w sobie mieszkańcy Południa.


                                                 



     A także ci, którzy swoje życie z Południem związali. Jest to pewna magia na pograniczu szaleństwa. Regiony położone na południe od Rzymu zmagają się z wieloma problemami wewnętrznymi jak i z zagrożeniami z zewnątrz. Jest bieda, duże bezrobocie. Miasta rozrastają się, a nie ma już miejsca, żeby budować nowych mieszkań. Są klęski żywiołowe, są uchodźcy przybywający tłumnie przez wyspy Morza Śródziemnego. Jest camorra - czyli odpowiednik sycylijskiej mafii. Jest korupcja, oszustwa. Jest bałagan. Jeśli nie czujesz klimatu tego regionu, po pierwszym wjeździe do Neapolu - korki, krzyki, hałasy, brud na ulicy - możesz od razu znienawidzić to miasto. Nieraz słyszę narzekania kolegów kierowców na to miasto. Nieco rozczarowanych albo też oczarowanych tym miejscem turystów.

     Ale jeśli otworzysz nieco szerzej oczy - i serce, serce przede wszystkim, to na pewno pokochasz Południe. Za jego szczerość, bezpośredniość, prostolinijność. Nie umiałabym tam żyć na stałe. Zdaję sobie sprawę z jego wad i mankamentów. Ale lubię tam wracać. A gdy pomyślę o mieszkańcach Sud d'Italia, zaraz ogarnia mnie nostalgia.

     Dlaczego? Otóż nie wiem, z czego to wynika, ale mieszkańcy południowych Włoch, przynajmniej ci, których miałam szczęście spotkać na swojej drodze, to najcieplejsze osoby jakie znam. Może ma na to wpływ śródziemnomorski klimat, w którym żyją. Może krajobrazy, które ich otaczają - góry, lasy, jeziora, morze. Może wpływy wielu kultur (widoczne po dziś dzień w światowej klasy zabytkach i dziełach sztuki). A może pyszne jedzenie (bo przecież człowiek dobrze nakarmiony łagodnieje...). Albo charakterystyczna muzyka (pieśni neapolitańskie przecież zostały uznane za krajowe dziedzictwo). Sama nie wiem. Ale myślę, że każdemu z nas - zabieganych i zajętych codziennymi sprawami, stresujących się rzeczami, na które nie mamy wpływu - potrzebna jest nieraz włoska lekcja życia. Niejeden by powiedział - olewactwo. A ja myślę sobie - radość z najmniejszych rzeczy, akceptacja tego co jest i odnajdowanie szczęścia w najprostszych aspektach naszej codzienności.

      Od Południowców otrzymałam wiele wspaniałości. Pomoc, gdy zabłądziłam w deszczowy lutowy wieczór, wsiadłam do złego autobusu i wylądowałam w zupełnie innym mieście niż chciałam. Teraz bym pośmiała się sama z siebie i szybko znalazła sposób powrotu. Ale wtedy mieszkałam we Włoszech zaledwie od kilku dni, bałam się swojej językowej ułomności i cała sytuacja urosła do rangi dramatu. Wystarczył jeden telefon do włoskich przyjaciół, którzy porzucili swoje sprawy i tak szybko jak się udało przyjechali po mnie. Innym razem przyszło mi się zmierzyć z włoskimi realiami - strajk autobusów - akurat w dzień najważniejszego egzaminu. I wtedy znalazł się wybawca, który bez problemu zawiózł mnie na uczelnię. Zawsze był ktoś, kto zadzwonił wyciągnąć mnie na pizzę czy też rodzinny obiad. Ktoś kto sprawił, że tysiące kilometrów od domu, nigdy nie było mi smutno ani samotnie.

     Dzisiaj wracam do Włoch jako pilot. Uwielbiam te momenty. I staram się jak mogę przekazać moim grupom choć trochę tej mojej miłości i sentymentu do tego kraju. Kiedy w programie wycieczki jest również wyjazd na Południe, wiem, że na pewno mi się uda. Obsługa w hotelu od razu jest inna. Sympatyczniejsza, bardziej otwarta i pomocna. Wiem, że z racji znajomości języka, jest mi trochę łatwiej. Ale są rzeczy, które ludzie czują, nawet jeśli komunikacja zostaje ograniczona do aspektów poza werbalnych. Zresztą wśród tak ekspresyjnych ludzi, słowa wydają się nieraz zbędne :)

      Każdy taki powrót na Południe to dla mnie następna lekcja, refleksja nad życiem i codziennością. W listopadzie tej refleksji nie brakuje i w naszych polskich klimatach. A ja będę wracać myślami do pewnych kluczowych słów, które dane było mi w tym minionym sezonie usłyszeć. Ostatnio najczęściej myślę o tym, co usłyszałam od znajomego (oczywiście rodowitego Południowca) - "jutro jest już inny dzień". Troski, które przeżywasz teraz będą zupełnie inaczej wyglądały w świetle jutrzejszego poranka, spojrzysz na nie innym, świeższym okiem. Rzecz wręcz banalna - a jak często o niej zapominamy...

     Południowe odnajdowanie szczęścia w najprostszych rzeczach sprowadza się do radości bycia z drugim człowiekiem. Czy jest sens martwić się rosnącym bezrobociem, czy tym, że Wezuwiusz może znowu wybuchnąć, jeśli nadal nad głową świeci słońce, a wokół siebie masz rodzinę i oddanych przyjaciół? Szczęściu możesz dopomóc poprzez różnego rodzaju amulety i symbole. Jednym z takich symboli jest czerwony rożek - pochodzeniem nawiązuje jeszcze do wiary starożytnych w dobrodziejstwa życiodajnego rogu obfitości. Kolor czerwony to kolor życia, radości, miłości - wszystkiego tego, co dobre. Wystarczy to połączyć, by mieć niezastąpiony amulet - który może stanowić pamiątkę z podróży do Włoch. Na ulicach Neapolu i innych miast Kampanii nie sposób nie nabyć czerwonej papryczki - wszędzie ich pełno. Mają przynosić szczęście - a właściwie - jak głosi legenda - odpędzać wszelakiego pecha. Dzwoneczki przytroczone do papryczek mają informować nas o nadchodzących kłopotach - chociaż kiedy podzwaniają od razu odpędzają je od nas - jesteśmy bezpieczni.

                                               

     Cała magia polega jednak na tym, że nie możesz sobie wyjść po prostu na neapolitańską ulicę i zakupić kilkanaście - kilkadziesiąt dekagramów szczęścia w postaci czerwonych breloczków - papryczek. Żeby amulet działał - musi być podarowany przez kogoś. Kogoś, kto życzy nam dobrze. Ze szczerego serca. Więc jeśli jesteś we Włoszech któryś raz z rzędu, masz dosyć wożenia do Polski wina i magnesów na lodówkę, a chciałbyś jakoś sympatycznie obdarować swoich bliskich - polecam czerwoną papryczkę. Mała rzecz, a cieszy :) W dodatku podarowana w dobrych intencjach może komuś przynieść trochę szczęścia. I nie potrzeba lepszych prezentów.

     Moja rodzinka jest już obdarowana. Ja też posiadam kilka swoich papryczek. Jedną dostałam od koleżanki - przewodniczki po Kampanii. Wspaniałej osoby, która z wielkim uczuciem, zaangażowaniem i wiedzą opowiada o zawiłościach Południa. Osoby, z którą od pierwszej chwili zaczęłyśmy nadawać na tych samych falach. Od kiedy znam Basię, jeszcze bardziej lubię powroty do Neapolu, bo oznaczają one dla mnie kolejne spotkanie z nią :) Drugą papryczkę mam od kolegi kierowcy z najweselszej i najsymaptyczniejszej ekipy, z jaką przyszło mi kiedykolwiek pracować. A że chłopaków poznałam w niełatwym dla mnie momencie, miło było mi wiedzieć, że mogę liczyć na ich wsparcie i miłą współpracę. Trzecia papryczka, ta która została przytroczona do mojej legitymacji pilota, została mi podarowana przez sprzedawcę w podziękowaniu za to, że rozreklamowałam grupie jego stoisko. Każda z nich to dla mnie przefajne wspomnienia :)

     Takich Wam też życzę. Nie tylko dzięki pamiątkom z Włoch. Ale z każdej - dalszej i bliższej podróży.

                                                 

1 komentarz:

  1. Dostałam dzisiaj w pracy taki rożek szczęścia od Pana, który przyjechał z Włoch i zatrzymał się u nas w hotelu, mam nadzieję, że przyniesie mi szczęście :)

    OdpowiedzUsuń