sobota, 28 lutego 2015

Passo del Tonale

     Luty minął nie wiadomo właściwie kiedy. Nie bez kozery to najkrótszy miesiąc roku. Już za chwil kilka zacznie się kolejny miesiąc, a ja nadal z głową w chmurach po ostatnim wyjeździe.

     Dlaczego lubię moją pracę? Bo dzięki niej podróżuję. Rozwijam się. Wykorzystuję znajomość języków obcych. Poznaję mnóstwo wspaniałych ludzi. Brzmi banalnie? Być może. Ważne dla mnie jest to, że naprawdę czuję wszystko to, o czym piszę i każdego dnia jestem coraz bardziej zainspirowana do działania.

     Włochy to dla mnie kraj pod każdym względem magiczny. Z Italią mam związany ogrom ciepłych wspomnień. Przez skończone studia, czas stypendium Erasmusa, wszystkie przygody, odwiedzone miejsca, etc. Moja przyszywana włoska rodzinka, przepyszna kuchnia, malownicze krajobrazy, melodyjny język i wszystko co z szeroko pojętą kulturą Włoch związane. I uwielbiam tam wracać. Luty pod tym względem był dla mnie wspaniałym miesiącem, ponieważ dane mi było wylądować we Włoszech aż dwa razy.

     Bliższy memu sercu i poniekąd inny był ten ostatni wyjazd. Passo Tonale. Pojechałam tym razem w nieco innej niż zwykle roli (bo jako animator), ale i tak nie odmówiłam sobie powiedzenia paru słów do mikrofonu o mojej ulubionej destynacji. Grupa jechała stricte na narty. Ja co prawda narciarką nie jestem, więc mnie Ekstra Klasa regionu Val di Sole niekoniecznie powalała na kolana. Choć ludzie byli zadowoleni. Nawet bardzo. Mnie natomiast zachwycił widok z okna na Alpy każdego dnia. Typowo górski klimat małego miasteczka, skupionego wzdłuż jednej głównej ulicy.





     Oczywiście niesamowitą radochę sprawiało mi jak zwykle mówienie po włosku. Ilekroć jestem na Półwyspie Apenińskim jakoś ciężko mi się opanować od tego, żeby z radości nie zagadywać wszystkich mieszkańców kraju w ich rodzimym języku. Naturalnie zdaję sobie sprawę, że do perfekcji pewnie nigdy nie dojdę ani w tym ani w żadnym innym temacie. Natomiast chciałabym być jej w tym przypadku jak najbliższa. Mówienie po włosku sprawia mi atawistyczną wręcz przyjemność. I zawsze miło mi słyszeć, że sami Włosi niejednokrotnie biorą mnie "za swoją" nawet po zamienieniu ze mną kilku zdań. Zawsze wtedy rosnę :) Najzabawniejszą sytuacją dla mnie było zdarzenie sprzed paru miesięcy, kiedy to zupełnie w swoim żywiole (wieczór integracyjny z grupą przy włoskiej kapeli), roztańczona na całego, tłumaczyłam turystom wszelkie kwestie, które na bieżąco uzgadniałam z muzykami, gdy jeden z nich stwierdził: "Jak na Włoszkę super mówisz po polsku..." Być może takie pomyłki wynikają z faktu, że nie jestem obdarzona typowo słowiańską urodą, ale wolę sobie tłumaczyć, że moja znajomość języka ma na to chociaż minimalny wpływ :)

     A wracając do Passo Tonale - a właściwie do okolic - jednego dnia pozwolono mi się urwać z dyżuru przy stoku, dzięki czemu mogłam pojechać na pobliski lodowiec. Pierwszy raz w życiu byłam na takiej wysokości i w ogóle w takim klimacie. Z racji tego, że raczej jestem ciepłolubna, nie wiem i pewnie długo (lub też nigdy) nie dowiem się jak jest na Antarktydzie lub w innych arktycznych klimatach, ale w ten słoneczny lutowy dzień na alpejskim lodowcu miałam chyba namiastkę tego wszystkiego. Pogoda dopisała, widoki były wręcz zachwycające, aż nie chciało się wracać. Mimo tego, że dookoła połacie śniegu i różne przepaście. Miodzio.







     Wracając z lodowca mogłam zobaczyć też jedną z niewielu nie - narciarskich atrakcji Passo Tonale, a mianowicie kaplicę mieszkańców miasteczka i okolic, którzy zmarli (zginęli, zaginęli...) w trakcie pierwszej wojny światowej. Wszystko w pomieszczeniu z zewnątrz przypominającym jakby bunkier, w dodatku z mini statuą wolności na szczycie... Rzecz jasna - u podnóża jednego z wielu stoków. Zawsze zastanawia mnie ta włoska specyficzna religijność i bardzo cienka granica między sacrum a profanum. Na górze głośna muzyka, hedonizm pełną gębą, narty, deski, krzyki radości, tętniąca życiem restauracja, a u jej stóp niepozorna kaplica poświęcona pamięci tragicznie zmarłych... Ciekawe, czy chociaż kilka procent z całego tego rozbawionego tłumu wie, co za miejsce ozdabia ta nietypowa statua wolności. Nie żeby odzywała się we mnie nasza polska skłonność do ubóstwiania martyrologii, ale mimo wszystko takie skrajności zawsze mnie zastanawiają. Tak samo było dwa lata temu, kiedy, mieszkając we Włoszech, zobaczyłam jak jedna z rodzin wchodzi do kościoła na niedzielną Mszę Św. z pieskiem na smyczy. Z pieskiem, który uczestniczył w całym obrządku. I dla nikogo, oprócz mnie, nie stanowiło to sensacji.




     Podróże ewidentnie poszerzają horyzonty.



   

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz