Jak zwykle. Przychodzi czas wytężonej pracy i jazdy bez
trzymanki, zwany w moim życiu sezonem turystycznym i zapominam o tym, że miałam
pisać bloga bardziej regularnie :) A jak jeszcze do tego dochodzą różne wstrząsy życia
codzienno – rodzinnego, to brakuje weny i tym sposobem zaniedbuję bloga na
całego. Nie jestem z tego dumna. Ale nie wiem, czy kolejne solenne
postanowienie poprawy cokolwiek mi da. A może tak to już z tym moim pisaniem
jest. Nie znaczy to, że przestałam być do bólu sentymentalna i że przestałam
każdą myśl ubierać w słowo pisane.
Od marca
pracuję na pełnych obrotach. Przeskakuję z autokaru w autokar, w ciągu tygodnia
przemieszczając się niejednokrotnie o tysiące kilometrów. Czasem dopada mnie
zwykłe ludzie zmęczenie, czasem potęgowane różnymi rodzinnymi zmartwieniami.
Ale po największym kryzysie w dni takie jak ten, przypomina mi się, dlaczego
wybrałam taki a nie inny sposób życia. Bo to jest i najpiękniejsze i
najtrudniejsze w byciu pilotem. To nie praca, to styl życia.
Podróży w
minionych miesiącach było całe mnóstwo. Tych mniejszych i większych. Na drugi
koniec kontynentu jak i po moim mieście. Do miejsc znanych i nowych. Do
gorących i raczej chłodniejszych klimatów. W pewnym momencie okazało się, że
najdłuższą i najtrudniejszą podróżą jest dla mnie powrót do rodzinnego domu.
Nie były to miesiące łatwe, ale na pewno bogate w różne doświadczenia. Zaczęłam
zastanawiać się, kiedy zaczyna się dorosłość. Czy wtedy, gdy otrzymujesz
kawałek plastiku zwany dowodem osobistym, czy wtedy, gdy zaczynasz układać
sobie życie z kimś, czy może wtedy, gdy w pełni musisz ponieść konsekwencje
swoich decyzji i wyborów. Gdy jesteś dumny z tego, że żyjesz tak, jak chcesz,
na własną rękę, ale że płacisz za to pewną określoną cenę. Gdy nagle
zrozumiesz, że Twoich bliskich kiedyś może zabraknąć i nie musi to być wcale
taka odległa przyszłość. I co można wtedy zrobić... Wrócić do domu rodziców,
zakopać się w łóżku w bezpiecznym towarzystwie i nigdy z niego nie wychodzić do
złego świata, który potrafi przynieść choroby, śmierć, rozczarowania i
przykrości? Czy może właśnie dorosłość jest wtedy, gdy przełykasz łzy i
wstajesz z tego łóżka, próbując znaleźć jednak powód do uśmiechu? W pasji,
pracy, uśmiechu drugiego człowieka, docenieniu przyjaciół, czy wywalczonym czasie
spędzonym z rodziną.
Po burzy
przychodzi słońce. Tego staram się trzymać, chociaż nie zawsze w to wierzę. Ale
jednak czekam na to słońce.
Podczas
minionych miesięcy zgromadziłam wiele materiałów, które pewnie w czasie długich
jesiennych wolnych wieczorów ubiorę w słowa i opracuję w formie postów na
blogu. Zabiorę Was wspomnieniami do pięknej Chorwacji, którą polubiłam od
pierwszego wejrzenia. Będzie czas na moje kochane Włochy, czeskie zamki, powiew
wschodu na Łotwie, w Estonii, czy też skandynawskie nuty z Finlandii i kilka
polskich miejsc. Troszkę też na pewno o Francji czy też o Niemczech. Nudzić się
nie będę, mam nadzieję, że Wy też nie :)
A póki
co... Póki co stwierdzam, że moją pracę najbardziej jednak kocham we Włoszech.
To zdecydowanie moja druga ojczyzna :) Tu odpowiedzi na pewne
pytania przychodzą same, nie trzeba ich szukać.
Zastanawiam
się nieraz na ile mojej włoskiej pasji udaje mi się „sprzedać” moim turystom.
Przyjeżdżają tu z pewnymi oczekiwaniami, niektórzy pierwszy raz w życiu, dla
jednych to tylko kolejna podróż zagraniczna, dla innych pierwsza z wielu, które
jeszcze odbędą. Są w moim wieku, młodsi, lub też znacznie starsi. Każdy z nich
spojrzy na ten kraj przez pryzmat swoich przekonań i doświadczeń. Nie muszą tu,
tak jak ja, zostawiać serca. Ale jest mi miło, gdy przynajmniej wiem, że darzą
ten mój drugi kraj sympatią.
Jadąc do
Italii tym razem, chyba pierwszy raz w życiu jechałam z pewnymi obawami. W
końcu wyjeżdżałam dzień po trzęsieniu ziemi... Nie wiedziałam, co tu zastanę.
Tzn. rejony, w których przebywam nie znajdowały się w zasięgu epicentrum. Ale
widziałam opisy i refleksje moich włoskich znajomych chociażby na facebooku.
Nie miałam zatem pojęcia, jakie nastroje będą tu panowały, kiedy przyjedziemy.
Ale już w
momencie wyjścia z autokaru w pierwszym włoskim mieście na trasie naszego
przejazdu, wiedziałam, że jakoś to będzie. I że jest coraz lepiej.
Dlaczego we
Włoszech czuję się dobrze? A czy może być inaczej, jeśli w dzień wolny przy
trzydziesto – kilku stopniowym upale, siedzę na tarasie z głową w cieniu,
nogami wystawionymi w stronę słońca, na horyzoncie z jednej strony mam góry, z
drugiej malowniczą Gaetę, na dole basen, skąd dobiega delikatna muzyka, panie z
obsługi hotelu sprzątają sąsiednie pokoje ze śpiewem na ustach, wieje przyjemny
wiatr od Morza Tyrreńskiego, a kelnerzy, recepcjoniści i właściciele hoteli
mówią „dobrze, że wróciłaś”. I ja też się cieszę zawsze, kiedy wracam.
Wczoraj, kiedy w czasie
wolnym udałam się z turystami na obiad we Florencji, zaczęli zadawać mi różne
osobiste pytania, między innymi takie, czy nie czuję się znużona powrotami w to
samo miejsce. Zaczęłam im tłumaczyć, dlaczego nie. Opowiadać o moim
sentymentaliźmie, przywiązywaniu się do ludzi i miejsc, o tym, że za każdym
razem patrzę na zabytki, dzieła sztuki i krajobrazy oczami moich turystów. Że
„lubię wracać, tam, gdzie byłam już”. Mój monolog przerwał witający się ze mną
wylewnie nasz włosko – polski przewodnik, za chwilę dołączyła do niego jego
mama. Turyści wybuchnęli śmiechem, mówiąc, że scena, którą zobaczyli, jest
najlepszą odpowiedzią na ich pytanie. Włochami nie jestem znużona nigdy :)
Pięknie i ujmująco piszesz o Włoszech, w końcu czasem nazywasz ten kraj swoją drugą ojczyzną. Jestem zawsze pod wrażeniem Twojej wiedzy o opisywanych miejscach. I zdecydowanie wierzę, że nigdy nie jesteś znużona, że właśnie w słonecznej Italii "ładujesz akumulatory". Miło, że piszesz. Czekam na jeszcze.
OdpowiedzUsuń