No właśnie. Utwór powyżej nieraz towarzyszył mi gdy zasypiałam.Ostatnio usłyszałam go w radiu, gdy jechałam aby rozpocząć kolejną podróż. I tak jakoś naszły mnie wspomnienia. Niektóre właściwie nawet nie są tyle moimi wspomnieniami, co bardziej legendami rodzinnymi, których nie jestem w stanie pamiętać, gdyż rozgrywały się w czasach, do których moja pamięć nie sięga. W każdym razie tradycyjnie już, poddałam się swoistej nostalgii.
W dzieciństwie cygańskie przyśpiewki, w tak zwanej dorosłości cygański tryb życia. Ktoś mi to zaprogramował. Wrzucił do podświadomości, że tak jest fajnie i już? Bo jest, chociaż ja tradycyjnie nie bardzo umiem połączyć podróżowanie z blogowaniem. W tym roku w ogóle jakoś mi ciężko. Początek roku przyniósł mi trudne tygodnie zdrowotne, a potem gdy już wsiadłam do autokaru, to jakoś tak wydaje mi się, że zasnęłam w marcu, a mamy już połowę lipca. Dodatkowo zepsuł mi się mój mały komputer, który jakkolwiek ułatwiał przelewanie myśli na posty blogowe. A dodawanie ich przez telefon, przy działającym jak na korbkę internecie hotelowym, graniczy z cudem. Gdy już mam chwilę wolnego, to albo staram się na maksa być w danym miejscu i czasie - z rodziną, przyjaciółmi, czy też sama ze sobą korzystając z odpoczynku, albo też leczę kontuzje, których jakże łatwo nabawić się przy mojej niebezpiecznej pracy...Tak też czas mija. Tysiące kilometrów za mną. Nowe miejsca. Świeże spojrzenie na te już znane. Nowi ludzie, a także rozwijanie znajomości z tymi już znanymi. Potrzeba uporządkowania tego wszystkiego i przepracowania pomysłów na blogu jest nieunikniona. Tak, wiem-usprawiedliwiam się. Nie pierwszy raz i obawiam się również, że nie ostatni. Ale jest Was na blogu coraz więcej (dziękuję!) i solennie obiecuję poprawę.
Ostatni wyjazd był dla mnie wyjątkowy, bo był pierwszym długim wyjazdem, na który zabrałam Rodzinkę, a dokładnie moją Rodzicielkę i Ciocię. Troszkę się tego wyjazdu obawiałam, bo zawsze myślałam, że pierwszą wycieczką, którą zaproponuję komukolwiek z Rodziny będą moje kochane Włochy. A tymczasem los chciał tak, że po raz kolejny w tym roku eksplorowałam Półwysep Bałkański. Po Serbii, Macedonii, Grecji, teraz przyszedł czas na pit stop w Rumunii i pobyt w Bułgarii. Z drugiej strony bardzo się na ten wyjazd cieszyłam, bo jeszcze dokładnie rok temu, choć pracowałam, to głową i sercem byłam przy Mamie mierzącej się w szpitalu z operacją, a później z rekonwalescencją. A teraz spędzałyśmy razem czas w ciepłym klimacie, nad pięknym morzem, jakby tamte wydarzenia nigdy nie miały miejsca. Przewrotne bywa życie.
Bułgaria kojarzyła mi się zawsze z leniwym wypoczynkiem w luksusowym kurorcie, kiedy to pracowałam w Słonecznym Brzegu jako ratownik i wychowawca na obozach młodzieżowych. I tym razem, w Bałcziku, gdzie rezydowaliśmy, był czas na plażowanie, siedzenie nad basenem i mój ulubiony sport, czyli pływanie. Ale przy tym wszystkim odkrywaliśmy też uroki okolicy.
Najpierw podczas wieczoru bułgarskiego. Genialna zabawa przy poznawaniu lokalnego folkloru. Jako że nie sposób poznawać danej kultury w odosobnieniu od jej kuchni, to rakija i kadarka lały się strumieniami, na stole leżał burek (nie pies, tylko ciastko!) i sałatka szopska. Kapela przygrywała bułgarską muzykę, a tancerze zabawiali nas ludowymi potupajkami. Oczywiście, zgadnijcie, kto był jedną z pierwszych osób wyciągniętych na parkiet do nauki bułgarskiego tańca. Któż inny jak Pani Pilot :) Trzeba przyznać, że zabawa była przy tym przednia.
W samym Bałcziku mieliśmy na wyciągnięcie ręki jedną z ważniejszych atrakcji Bułgarii. Ogrody Królowej Rumunii. Urokliwe miejsce. Zrobiło na mnie takie wrażenie, że poświęcę mu osobny post. Zdecydowanie :)
Z racji takiej, że Bułgaria to kurorty, to odwiedziliśmy również Złote Piaski, aby oddać się czystemu wypoczynkowemu hedonizmowi.
Szczęśliwie w programie mieliśmy zwiedzanie mojego ulubionego miejsca tego kraju, czyli Neseberu. To jest jak inny świat. Podróż w przeszłość i inny wymiar, a wszystko na 850 m długości i 350 m szerokości niewielkiego cyplu odchodzącego od współczesnego miasta w głąb Zatoki Neseberskiej.
Na koniec bulgarskiej podróży odwiedziliśmy również Warnę. Jedno z większych miast kraju, ale posiadające swój niezaprzeczalny klimat. Choć jest to swoista metropolia, nie sposób jej nie polubić.
Ktoś ostatnio stwierdził, że wszędzie jestem tylko na chwilę. W Gorzowie, gdy odwiedzam Rodzinkę. W różnych innych miejscach, gdy odwiedzam Znajomych i Przyjaciół. Wpadam jak po ogień, by zaraz potem lecieć dalej. A i tak w każdej podróży w jakiej jestem zawsze najwazniejsi są dla mnie ludzie. Rodzina, która czeka. Przyjaciele, którzy szczęśliwie jeszcze o mnie pamiętają. Znajomi bliżsi i dalsi. Również ci, którzy czekają w tych czy innych zakątkach kraju, czy też naszego kontynentu. Ci, których poznałam na długo przed rozpoczęciem pracy w turystyce, a także ci, których nabyłam już podczas lat pilotowania. W Bułgarii też byłam tylko na chwilę. Nie wiem, kiedy znowu tam powrócę. A już i tak zdążyłam zostawić tam kawałek siebie. W kawiarni, gdzie chodziłyśmy na piwo, w hotelu z przemiłą obsługą, w zwiedzanych cerkwiach czy deptakach, po których spacerowałam. W ludziach, których zdążyłam tam polubić i w psiaku, dla którego absolutnie straciłam głowę.
Gdybym tak nie przeżywała moich podróży, pewnie byłoby mi łatwiej. Ale nie byłabym wtedy sobą ;-) Zatem - pozostanie tak, jak jest :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz