Kilka miesięcy temu, gdy zakładałam tego bloga, nadałam mu zasłyszane wówczas na jakimś spotkaniu podróżniczym motto, mówiące, że każda podróż zaczyna się od pierwszego kroku. Zarówno wówczas, jak i teraz bardzo identyfikuję się z tym zdaniem. Uważam bowiem, że podróż nie zaczyna się w momencie faktycznego startu, ale najpierw gdzieś w głowie i sercu podróżnika pojawia się inspiracja, potem marzenie, planowanie podróży. Tak samo podróż nie kończy się z momentem wyjścia z samolotu, autokaru, pociągu. Tylko zostaje z nami w pewnym sensie już na całe życie.
Wiem zatem, że od czegoś trzeba zacząć. A jednak po tylu szalonych miesiącach, w trakcie których moje życie przewróciło się do góry nogami, zupełnie zgubiłam z oczu przesłanie mojego bloga i nie wiem od czego teraz, po tylu miesiącach zacząć.
Nie jestem i nigdy nie byłam osobą, która lubi się jakoś wybitnie uzewnętrzniać ze swoimi przeżyciami, uczuciami, osobą, która opowie całemu światu o przeżytych dramatach i rozwiązanych problemach. Może, gdybym była, byłoby mi łatwiej. Bo przecież nie jestem robotem. Przeżywane emocje, kłopoty, trudności warunkują to kim jestem i kim się staję. Warunkują też moje widzenie świata (a właściwie kraju i kontynentu), który dane jest mi eksplorować.
Od kilku dni rozumiem ze zdwojoną albo i potrojoną mocą, dlaczego Paryż jest miastem artystów. Tutaj trzeba być chyba zupełnie nieczułym, żeby nie dostać jakiegoś natchnienia. Wyobraźcie sobie taką sytuację - piąte piętro starej kamienicy, balkon okrążający budynek, a z niego widok na inne urocze kamienice, okoliczne sklepy, piekarnię kuszącą każdeo dnia smakowicie wyglądającymi i pachnącymi specjałami, a także, co najważniejsze - zwykłych ludzi, mieszkańców miasta, bo to dzielnica zupełnie nieturystyczna. Wychodzi człowiek na ten balkon, czuje powiew tego miasta i ma różne refleksje. Wspomnienia, przemyślenia, marzenia.
Co sobie może myśleć szaleniec taki jak ja siedząc w przyjemny sierpniowy wieczór na paryskim balkonie, słuchając francuskiej muzyki i patrząc na swoją zaobrączkowaną rękę? Życie przyniosło nieprzewidziane zmiany. Gdy na początku tego roku gdzieś w środku zaśnieżonych Tatr, z powodu jednego głupiego smsa, przeżyłam uczuciowe załamanie, nie sądziłam, że raptem kilka miesięcy później słodkie smaki prawdziwego życia we dwoje, a w pięknym sąsiedztwie Wieży Eiffla usłyszę "wyjdziesz za mnie". Gdyby ktoś w styczniu lub lutym przedstawił mi taki scenariusz, zabiłabym go głośnym śmiechem. A jednak.
To w życiu lubię najbardziej. Jego nieprzewidwywaność. Dlatego też zdecydowałam się na pracę, która w dużej mierze składa się z sytuacji nieprzewidzianych. Ale zapewnia mi przeżycia i satysfakcję, jakie ciężko byłoby znaleźć w innym zawodzie. W sumie, jak to ostatnio gdzieś przeczytałam "pilot wycieczek - to nie zawód, ale styl życia". Coś w tym jest, bo ewidentnie, praca ta warunkuje styl życia. Jedni widzą w tym podróżowanie po świecie, na którym można zarobić, inni przerażającą odpowiedzialność, a jeszcze inni wiecznie zarwane noce, wysłuchiwanie marudzących turystów, użeranie się z organizatorami, brak życia prywatnego. A ja? Turystyka moim zdaniem jest branżą wymagającą, jak zazdrosny kochanek ;-) W pewnym momencie roku odkładam na bok wszystko inne, by dać się ponieść temu wirowi. Ale to rozwija, pozwala wykorzystywać różne posiadane umiejętności, bywać w najpiękniejszych zakątkach Polski i Europy (przynajmniej na razie) i poznawać niesamowitych ludzi. Bo każdy człowiek spotkany na naszej drodze ma coś ciekawego do opowiedzenia. Trzeba tylko umieć do niego trafić. Nie przechwalam się, że zawsze umiem. Ciągle się uczę. Próbować wydobyć ludzi to, co w nich dobre. Bo praca w turysytyce to praca na tej wyjątkowo delikatnej materii, jaką jest człowiek. I to on jest w tym wszystkim najważniejszy. Nie byłoby monumentalnych zabytków ani dzieł sztuki bez ludzi ani ich historii, bez ludzkich marzeń, namiętności, dramatów. Gdyby nie nasz zmysł smaku i niezmienna chęć poszukiwań, świat byłby pozbawiony tych wszystkich wyszukanych bardziej lub mniej potraw, dla których warto nieraz przebyć tysiące kilometrów. Wszystkie cuda przyrody natura stworzyła sama, ale gdyby nie wrażliwość ludzkich oczu - kto by to podziwiał?
To, co piszę jest bardzo idealistyczne i zdaję sobie z tego sprawę. Nie znaczy to też, że nie mam czasem dosyć dzikich tłumów na ulicach, w kolejkach do zwiedzanych obiektów, w środkach komunikacji. Że nie bywam czasem zmęczona. Bywam tak, że nieaz zasypiam na stojąco. Pół urlopu potrafię przespać. A od tłumów uciekłabym na bezludną wyspę. Ale i tak mojej pracy z ludźmi nie zamieniłabym na żadną inną. Gdy naładuję baterie, spotkam się z najbliższymi, najem maminych i babcinych specjałów, pozwolę narzeczonemu, by nade mną poskakał jak nad księżniczką, to tęsknię już do moich Włoch (zawsze i najbardziej !) , Hiszpanii, Francji, innych Czech , polskich gór i wybrzeży, do tysięcy kilometrów w autokarach i do wszystkich zwariowanych sytuacji na drodze.
Dzięki wyjazdom zarówno służbowym jak i prywatnym nazbierałam podczas trwającego szczęśliwie ciągle sezonu mnóstwo inspiracji do co najmniej kilkudziesięciu notek. Czasem po prostu aż kipię z wrażeń, które chciałabym opisać. A potem jednak nie mogę znaleźć słów, które mogłyby oddać moje emocje. Jednak obiecuję sobie spróbować. Nowy początek nawet w środku roku, sezonu, pory roku, tygodnia, dnia, jest zawsze dobrym momentem na postanowienia 😊
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz