poniedziałek, 27 marca 2017

Kefi, słońce i antyk w najlepszym wydaniu.

     Im częściej znajduję się w którymkolwiek z krajów Basenu Morza Śródziemnego, tym bardziej stwierdzam, że powinnam była urodzić się na południu Europy. Może nawet, gdybym wierzyła w reinkarnację, podejrzewałabym, że niegdyś, w którymś z poprzednich wcieleń byłam Włoszką, Greczynką czy też Hiszpanką. Bo jak inaczej wytłumaczyć to, że za każdym razem, gdy jestem choć na chwilę, choć na trochę tam na Południu, to czuję się tak dobrze. Może to kwestia słońca, które nie oszczędza nawet w połowie marca, może specyficznego zapachu powietrza i wiatru, który wieje od morza. A może jedzenia. Uśmiechniętych ludzi dookoła. I skarbów historii nawet tej najdawniejszej. To jest po prostu fascynujące.
   



     Pół roku to dużo i mało. Wiele potrafi się w ciągu takiego pół roku przytrafić. Niektórym więcej niż innym, jeśli ma się niebywałego (czytaj mojego) farta  w życiu. No ale można też mieć mojego farta w pozytywnym tego słowa znaczeniu, by wyjść cało i zdrowo z różnych życiowych zakrętów i komplikacji, a przy okazji zrozumieć sens stwierdzeń w stylu, że czasem wszystko się musi człowiekowi rozsypać, by mógł poukładać swój świat od nowa. I choć w minionych miesiącach (kolejnej przerwy w natchnieniu, w pisaniu i w życiu chyba w ogóle) miałam momenty, w których zastanawiałam się, czy pojadę jeszcze gdziekolwiek i jakkolwiek, to jednak myśl o miejscach, które mogłabym stracić, jakoś tak dodawała mi kopa pozytywnej motywacji. Motywacji, która przejawiała się w różny - na miarę moich możliwości sposób. A której zwieńczeniem było powitanie wiosny i nadchodzącego sezonu turystycznego w jednym z najpiękniejszych zakątków naszego kontynentu.




     Osoby śledzące moje poczynania na facebooku widziały w zeszłym tygodniu różnorakie doniesienia z Grecji, bo tam właśnie byłam. A właściwie był to na swój sposób bałkański trip, ponieważ zwiedzanie Grecji tym razem mogłam połączyć z krótkim pit - stopem w Serbii, a później z ekspresowym pobytem w Skopje, czyli macedońskiej stolicy. I nie wiem, czy wpłynęła na to kilkumiesięczna przerwa w podróżowaniu, do którego jestem przyzwyczajona, czy też po prostu urok odwiedzanych miejsc, ale im dłużej trwała podróż, tym bardziej zafascynowana byłam wszystkim, co mnie otacza. Generalnie wiadomym faktem jest, że można wielokrotnie odwiedzać znane już miejsca i patrzeć na nie innymi oczami, zawsze znajdując coś do odkrycia. Ale tym razem miks zupełnie nowych miejsc i wrażeń połączony z tymi znanymi wraz z wesołym towarzystwem wspaniałych ludzi dookoła, zostawił wrażenia niezapomniane. Wróciłam dwa dni temu, od razu rzucając się w wir zawodowych obowiązków, a jednak już opracowałam strategię nauki języka greckiego, odliczam dni do kolejnego wyjazdu w te rejony i dodatkowo dochodzę do wniosku, że Włochy w tym roku mają w moim sercu poważną konkurencję :)

     Brakowało mi tego w ostatnich miesiącach, Poczucia radości związanej z wyjazdem. Wszak zarażenie podróżą jest w zasadzie nieuleczalne :) Choć na ziemi greckiej znaleźliśmy się późnym wieczorem i niewiele widzieliśmy z tego, co nas otacza, to moje wyczulone zmysły od razu dotknął przyjemny zapach morza i ciepłego wiatru. Wzmocniony później smakiem moich ulubionych zielonych oliwek jedzonych na kolację i na śniadanie. I pierwszy punkt naszej wielkiej greckiej wycieczki, czyli Meteory. Monastyry Meteora wraz ze znajdującymi się u ich podnóża pracowniami ikon, to właściwie krótka lekcja tego, co jest najważniejsze dla religii prawosławnej. Święte obrazy, ikonostasy, i klasztory pobudowane w niesamowity sposób na ostańcach skalnych. Legenda głosi, że święty Atanazy, czyli założyciel pierwszego, tzw. Wielkiego Meteoru wzniósł się na szczyt skały na skrzydłach wiary (bądź też orła). Prawda historyczna natomiast głosi, że na długo przed powstaniem pierwszych zgromadzeń monastycznych w okolicznych skałach żyli już pustelnicy. Szukając Prawdy, Boga... z grot skalnych wznoszących się nad Kalambaką mieli do Stwórcy znacznie bliżej niż z powierzchni ziemi. Niegdyś Meteorów było 24. Dziś zachowało się jedynie 6, z czego 2 żeńskie i 4 męskie. Rozpościerają się z nich niesamowite widoki na okolicę. Dodatkowo ciekawie jest odczuć namiastkę codziennych warunków życia mnichów na co dzień tam mieszkających.







     Obowiązkowym punktem każdej chyba wizyty w Grecji są Ateny. Stolica jak się patrzy, mieszka tam znakomita większość mieszkańców Hellady. Miasto, które niegdyś było jednym z ważniejszych greckich polis, zapleczem intelektualnym starożytnej cywilizacji, dzisiaj tętni życiem i w ciekawy sposób łączy w sobie urok wielkomiejskiej metropolii z ochroną antycznych zabytków. U wejścia do Akropolu biegnie jedna z głównych ulic. Podobnie zresztą jak ze świątynią Zeusa czy też stadionem, który został wybudowany w miejscu, gdzie zakończył się pierwszy w historii bieg maratoński (czyli tam gdzie skonał posłaniec biegnący do Aten zameldować o zwycięstwie nad Persami w bitwie pod Maratonem właśnie). Pod Parlamentem natomiast, tuż przy wejściu do metra, rozpościera się jeden wielki plac wykopalisk archeologicznych. I sama nie wiem, co robi większe wrażenie. Spacer przy Partenonie, przystanek przy skale, z której nauczał święty Paweł, widok z Akropolu na miasto, zmiana warty i podziwianie żołnierzy w strojach hoplitów, grobowce w metrze, czy może po prostu zjedzenie musaki w sympatycznej knajpce na głównym targowisku miasta. A może jednak popołudnie i wieczór nad brzegiem Morza Egejskiego...



















     Opuszczając Ateny i zmierzając w stronę Peloponezu warto zatrzymać się na chwilę nad Kanałem Korynckim. Cudo architektury. Miejsce które fascynowało już starożytnych architektów i władców. Z Juliuszem Cezarem i Neronem na czele. I choć plany zagospodarowania przesmyku łączącego Morze Egejskie z Jońskim istniały już w pierwszych wiekach naszej ery, to ograniczenia techniczne, a także liczne najazdy barbarzyńców uniemożliwiły ich realizację. Ostatecznie Kanał został ukończony w ostatniej dekadzie XIX wieku i po dziś dzień zadziwia.




     A skoro już jesteśmy w Koryncji, trzeba koniecznie zajrzeć do pozostałości starożytnego Koryntu. Tam też przecież nauczał święty Paweł. I choć w obawie przed represjami Żydów musiał ratować się ucieczką, to jego troska o mieszkańców miasta, w którym mieszkał w latach 50 I wieku naszej ery, zachowała się na kartach Biblii w Listach do Koryntian.





     Peloponez sam w sobie zachwyca, chciałoby się pozostać tam na dłużej. Ale kiedy ma się do dyspozycji tylko kilka dni, trzeba uciekać z powrotem na północ kraju i odwiedzić miejsce magiczne, czyli Delfy. Mózg starożytnej Grecji. Miejsce wyroczni, miejsce czakramu, który po dziś dzień oddziałowuje na odwiedzających specyficzną energią. Rola wyroczni w starożytnym świecie była kwestią niebagatelną. Jej stwierdzenia zawsze dwuznaczne, aby można było je interpretować w różnoraki sposób. A Delfy bogaciły się dzięki jej obecności i licznych wizytach najważniejszych postaci ówczesnego świata. Każdy przecież musiał złożyć ofiarę, jakoś podziękować za podpowiedź, opiekę, refleksję... A skarbce polis się zapełniały.













     Na zakończenie greckiej wycieczki moja grupa zatrzymała się w uśpionych o wczesnej porze - przed sezonem Salonikach. Dalej już trzeba było ruszać w trasę powrotną.

     Grecja zostaje w głowie. Jej smaki, zapachy, widoki, ludzie. Chce się tam wracać. Do greckiego kefi, czyli wszechobecnej radości życia, do jogurtu z miodem na śniadanie, do widoku gór Parnassu z hotelowego pokoju. Osobiście żałując, że do tej pory poświęcałam jej tak mało czasu, chciałabym obiecać solennie, że to się zmieni, że nadrobię. Ale ... nie wiadomo jakie niespodzianki szykuje dla nas los. I kolejne podróże. Zwłaszcza te do Grecji właśnie.






     I jeszcze to, co najbardziej zachwyciło moją grupę :)