niedziela, 31 stycznia 2016

Europejskie Centrum Solidarności w Gdańsku

     Znacie ten kawałek Kabaretu Moralnego Niepokoju o "wyrywaniu lachonów"? Ten, gdzie, tzw. "super gość" - niejaki Maks udziela porad bardzo życiowych trochę nieogarniętemu, jakby nie z naszych czasów Bożydarowi. Rady oczywiście w sprawie randkowania i zawierania znajomości damsko - męskich w ogóle. Mój ulubiony fragment tego kabaretu, brzmi mniej więcej tak:

"-A Ty byłeś w ogóle kiedykolwiek na randce?
- Tak! Zabrałem dziewoję do Muzeum Ziemi Podlaskiej.
- To był Twój pomysł?
- Tak!
- Mogłem się domyślić... I jak było?
- Kiedy pokazałem dziewoi całe Muzeum, poszliśmy na kawę. Ona w pewnym momencie wyszła do toalety i nigdy więcej jej nie widziałem...
- Jak to? Tam też było bagno biebrzańskie?
- Nie. Było takie małe okienko. Na drugim piętrze. Dziewoja się przecisnęła i uciekła...
-... "

     Potem Bożydar usiłując zagadać do potencjalnej kandydatki na "dziewoję" zaczyna od swojego nieśmiertelnego "Czy byłaś kiedyś w Muzeum Ziemi Podlaskiej?" za co Maks grozi mu, że go kopnie w tę część ciała, gdzie plecy tracą swą szlachetną nazwę i tym sposobem pomysł randki w Muzeum upada raz na zawsze...



     Czego, w swojej nienormalności absolutnie nie rozumiem. Zawsze lubiłam Muzea, korzystam z każdej możliwej okazji, żeby zwiedzić kolejne, gdy jestem w podróży lub na miejscu w Poznaniu. Na niejednej też randce w niejednym Muzeum byłam (chociaż w Ziemi Podlaskiej akurat nie ;-) ) i zawsze uważałam, że to był mile spędzony czas.

     Właśnie. Chyba między innymi dlatego tak bardzo lubię muzea. Spędzając kilka godzin w jednym budynku, możemy przenieść się w czasie, poznać historię regionu, kraju, miasta od czasów najdawniejszych aż po współczesność, a ze względu na arcydzieła światowej sztuki będące własnością tego czy innego obiektu, możemy poniekąd odbyć również podróż w przestrzeni - na chwilę znaleźć się we Włoszech, Niderlandach, Hiszpanii, czy też Francji.

     Muzea są różne. Bardziej klasyczne, lub też nowoczesne i interaktywne. Myślę sobie, że spośród szerokiej oferty instytucji kulturalnych tego typu na naszym kontynencie, każdy, w każdym zakątku znajdzie coś dla siebie.

    Dzisiaj chciałabym zabrać Was we wspomnieniową podróż do Gdańska. W listopadzie minionego roku wybrałam się tam na krótki zupełnie prywatny wyjazd, ale nie byłabym sobą, gdybym nie chciała poznać czegoś zupełnie nowego i odkryć miejsca, w którym jeszcze nie byłam. Dlatego też w listopadzie zrealizowałam swój plan zwiedzenia Europejskiego Centrum Solidarności w miejscu wyjątkowym, ponieważ w miejscu, gdzie cały ruch się narodził.



    Sama instytucja ma na celu uświadamianie zwiedzającym historii Solidarności, wydarzeń jakie miały miejsce w Polsce i Europie za jej sprawą, a także upowszechnianie jej szeroko pojętego dziedzictwa. Obiekt jest o tyle ciekawy, że łączy w sobie tradycyjne metody ekspozycyjne z nowoczesnymi rozwiązaniami technologicznymi. Tym też sposobem oprócz zwyczajowych eksponatów takich jak fotografie, dokumenty, mapy, przedmioty codziennego użytku, można zobaczyć różnego rodzaju projekcje przestrzenne i architektoniczne.





    Europejskie Centrum Solidarności to również wystawy stałe i czasowe. Część stała podzielona jest na sześć głównych sal rozmieszczonych na dwóch piętrach tego pięciokondygnacyjnego budynku. Każda sala to osobny wycinek z historii. Rozpoczynamy zwiedzanie od źródła, czyli od narodzin Solidarności, następnie przechodzimy przez symboliczne działy Siła Bezsilnych a także Nadzieja, jaką przyniosły narodziny i rozwój Solidarności. Kolejna sala traktuje o mrocznym okresie wojny ze społeczeństwem, drogi do demokracji, aż wreszcie do zwycięstwa szeroko pojętej Wolności. Dodatkowo można zobaczyć tarasy widokowe, a z nim panoramę Gdańska, dawnej Stoczni, czyli serca wielkich przemian.








     Wizyta w Europejskim Centrum Solidarności to spacer w przeszłość. Ale wcale przecież niedaleką. To miejsce przypomina o czasach, które wielu z nas osobiście lub za sprawą opowieści przyjaciół i członków rodziny jeszcze pamięta. To próba rozliczenia się z wieloma kontrowersjami naszej najnowszej historii. Jest to jedyna w swoim rodzaju podróż sentymentalna i refleksyjna. Czasem napawa smutkiem, czasem radością, że to już za nami, czasem dumą, że to właśnie w naszym kraju narodził się ten Wiatr Zmian. Innym razem lekkie przerażenie, jakie to absurdy rzeczywistości nas otaczały. Wszystko to podane zwiedzającemu w sposób interesujący, pozostawiający wrażenie, każdy w zależności od swoich zainteresowań znajdzie tam coś dla siebie.






     Centrum jeszcze nie zawsze znajduje się na typowym szlaku wycieczki odwiedzającej Trójmiasto. A szkoda.


środa, 20 stycznia 2016

Warszawskie sny

     Ostatnio stwierdziłam, że lubię pisywać posty w dziwnych miejscach. Wiedeńskie metro, knajpka w Wenecji, poczekalnia na dworcu, samolot w trakcie turbulencji, puste lobby hotelu przy dźwiękach tykającego zegara. To wszystko działa na mnie bardziej jakoś inspirująco niż specjalnie przygotowany przestronny blat biurka w moim mieszkaniu.
     Ponadto skoro jednym z moich postanowień jest to, aby pisać bardziej regularnie, muszę się przyzwyczaić do różnych warunków pracy. Chociaż, czy mogłabym znaleźć lepsze warunki do pracy niż recepcja włoskiego hotelu, za oknem ośnieżone szczyty Alp, ja umoszczona na wygodnej kanapie, a pan recepcjonista podśpiewuje sobie wesoło przy pracy "Azzurro il pomeriggio, e troppo azzurro e lungo per me..."
     Jak mówię, tak też czynię.


   
     Po raz kolejny powtórzę, że jaki Nowy Rok, taki cały rok. 2016 powitałam w podróży, i co za tym idzie, mamy styczeń, a ja w domu jestem rzadziej niż w szczycie sezonu turystycznego. Dzisiaj nadaję z włoskiej ziemi, gdzie w alpejskich klimatach spędzę najbliższe dwa tygodnie. A miniony tydzień spędziłam w Warszawie.



     Choć miałam spore wątpliwości co do tego, czy jest sens jechać do stolicy w środku zimy i w ogóle na tak długo, to okazało się, że był to całkiem trafny wybór. Spędziłam czas intensywnie, ale bardzo miło. Poznałam niesamowicie inspirujących ludzi i dużo się nauczyłam. Co więcej, oprócz zwykłego zwiedzania, miałam również szansę zobaczyć rzeczy mniej oczywiste, do których przeciętny zjadacz chleba sobie tak ot, z ulicy nie wejdzie.



     Gdybym tak podjęła się próby usystematyzowania moich warszawskich wspomnień, musiałabym je na pewno podzielić na dwie podgrupy. Jedne dotyczą wrażeń typowo turystycznych, inne natomiast nauki, jaką z tego wyjazdu wyciągnęłam.



     Turystycznie nasza stolica oceniana jest różnie. Przez jednych bardzo pozytywnie, przez innych mniej. Ja osobiście na pewno nie odmówiłabym jej pewnego uroku. Poza tym, chyba bardziej niż jakiekolwiek inne miasto w Polsce, Warszawa dźwiga brzemię burzliwych losów naszego kraju. Lubię patrzeć na odwiedzane przeze mnie zakątki przez pryzmat historii jaka za nimi stoi. Tym też sposobem czuję w Warszawie echa minionych lat, dziejowych wydarzeń, martyrologii, ale też szczęść, wzruszeń i pracy zwykłych ludzi, którzy od XIII już wieku budują charakter dzisiejszej stolicy Polski. Przygotowując się do wyjazdu, znalazłam w jednym z przewodników ciekawe zdanie - "Warszawa jest jak kobieta". Coś na pewno w tym jest. Czasem kapryśna, nieraz piękna, a nieraz pokazująca swoje mniej pozytywne oblicze. Tętniąca życiem. Niejednokrotnie trudna do zrozumienia.



     A jednak da się lubić. Jestem okropną perfekcjonistką, więc aby ostatecznie stwierdzić, że Warszawę znam od podszewki, potrzebowałabym co najmniej kilkunastu, a nie kilku dni. Jednakże tym razem zaczęłam bardzo ciekawie i zarazem sentymentalnie. Tych sentymentów było przynajmniej sporo. Przede wszystkim, po raz pierwszy od dosyć dawna miałam towarzystwo w pokoju. Moja praca rozpaskudziła mnie na tyle, że przyzwyczajona jestem do "jedynek", gdzie spokojnie mogę prowadzić mini biuro i odnajdować się w całym nieładzie z tym związanym. Bo przecież zawsze trzeba zabrać dużo ubrań, książki, przewodniki, materiały, komputer... Wszystko może się przydać! A tu się okazuje, że wyjazd jest duży, na trzy autokary, a ja jestem z koleżanką pilotką w "dwójce". I co więcej - okazuje się, że jest to całkiem dobry pomysł :) Pomijając fakt, że chodziłyśmy wiecznie niewyspane, bo nie mogłyśmy się nagadać. I tutaj pojawiły się moje pierwsze sentymenty związane z zamiłowaniem do kultury żydowskiej, sentymenty które to powróciły jeszcze w ostatni dzień mojego pobytu w stolicy. Otóż w trakcie jednej z rozmów wyszło, że koleżanka ma korzenie żydowskie. Zaczęła mi opowiadać o historii swojej rodziny i o tym, jak to jest dzisiaj pochodzić z rodziny z taką przeszłością. Natomiast podczas piątkowego obiadu w żydowskiej restauracji nie byłabym sobą, jakbym w oczekiwaniu na rozliczenie nie zaczęła wodzić wzrokiem po gabinecie, w którym się znajdowałam. Zaintrygował mnie kalendarz na najbliższy rok z wyszczególnionymi świętami żydowskimi, różne naczynia, plakaty, książki. Ale gdy zauważyłam leżący tuż przed moim nosem słownik polsko - hebrajski - nie mogłam się powstrzymać od wzięcia go do rąk i przekartkowania. Obawiałam się, że właściciel restauracji zwróci mi uwagę na temat mojego zachowania, a on tymczasem zaciekawił się, czemu mnie w ogóle tak to wszystko interesuje. Gdy przyznałam się do zamiłowania do kultury żydowskiej, bynajmniej nie zostałam zbesztana na czym świat stoi, ale obsypana różnego rodzaju materiałami na interesujące mnie tematy. A że cieszyłam się przy tym jak dziecko, to wszyscy mieli radochę. Kilka dni wcześniej natomiast wróciłam do hotelu cięższa o kilka kilogramów (za to z ewidentnie lżejszym portfelem), po shoppingu w księgarni taniej książki i w antykwariacie. Do mojej kolekcji znowu przybyło kilka judaików. Pewną refleksją, jaka mnie naszła po tych kilku zakupach, rozmowach, spotkaniach (oprócz tej tradycyjnej, że bardzo bym chciała wygenerować w końcu w swoim kalendarzu czas na wypad do Izraela), było to, że ludzie mający jakikolwiek związek z historią, kulturą, bądź religią żydowską, są niesamowicie otwarci i chętni, by dzielić się swoją wiedzą czasem z przypadkowymi ludźmi. A kilka osób, które przy okazji tych moich zainteresowań poznałam, zostało w moim życiu po dzień dzisiejszy, co jeszcze bardziej utwierdza mnie w przekonaniu, że w życiu nie ma przypadków :)






     Miałam też okazję po raz kolejny zobaczyć Sejm od środka. Nie jestem wielką fanką polityki, nie ekscytuję się zbytnio tymi wszystkimi wydarzeniami, na które i tak nie mam za bardzo wpływu. Wstyd mi nieraz widzieć, że z tak ważnych instytucji w naszym kraju robi się cyrk (i to niezależnie od ugrupowania, które w danym momencie sprawuje władzę). Ale w budynku Sejmu było, nie było, czuje się tę podniosłą atmosferę. Kiedyś dane było mi przemierzać sejmowe korytarze w zupełnie innej roli. I to wspomnienie też teraz do mnie wróciło. Jako nastolatka lubiłam pisać i chyba całkiem nieźle mi to wychodziło, dlatego też popełniłam kilka prac, które były nagradzane w różnych konkursach. Tak było też i wtedy, gdy po wygraniu konkursu pojechałam jako młoda posłanka na obrady "Sejmu Dzieci i Młodzieży", które odbywają się rokrocznie w Międzynarodowy Dzień Dziecka, czyli 1 czerwca. To dopiero było przeżycie! Wałęsać się po korytarzach znanych dotychczas z telewizji, zasiąść na Sali Posiedzeń, zjeść obiad w poselskiej restauracji... Ach, ta młodość :) Teraz było inaczej, siedzieliśmy z grupą grzecznie na wyznaczonych miejscach chłonąc atmosferę ciszy na galerii, tuż przed rozpoczęciem obrad Sejmu.



     Byliśmy również na Stadionie Narodowym. Nie z okazji meczu. Tak po prostu, zobaczyć go od środka, w innym niż zwykle wydaniu, zasiąść na trybunie, z bliska rzucić okiem na koszulkę Lewandowskiego, szatnię, w której chłopaki się przebierają, na nawet miejsca, gdzie relaksują się przed meczem. Wprowadzono nas również na Salę Konferencyjną i do podziemnego parkingu. Każdy przewodnik opowiada mnóstwo ciekawostek odnośnie funkcjonowania i budowy stadionu. Na mnie tym razem wrażenie zrobiły informacje o jego wymiarach, np to, że telebimy zawieszone nad boiskiem, telebimy na których wyświetlane są mecze, mają powierzchnię całkiem sporego mieszkania (ok 50 metrów kwadratowych). Myślę, że warto odwiedzić Narodowy przynajmniej raz w życiu.



    Kolejnym miejscem, które zobaczyłam od wewnątrz (chociaż potem usłyszałam w Punkcie Informacji Turystycznej, że jest to niemożliwe, bo styczeń jest miesiącem rekonstrukcji zabytków i Muzeum jest zamknięte ;) ) Samemu Zamkowi Królewskiemu chętnie poświęcę kiedyś osobny post, gdyż jest to nie tylko miejsce fascynujące historycznie (książęta mazowieccy i związane z nimi legendy, potem już królowie i ich krwawe życiorysy), jedyna w swoim rodzaju galeria obrazów, skarbiec, etc... Tym razem pokrótce chciałabym polecić lekcje muzealne, jakie się na Zamku odbywają. Nie dość, że zwiedzamy komnaty i eksponaty jakie się w nich znajdują, to bierzemy udział w jedynych w swoim rodzaju warsztatach prowadzonych przez miejscowych przewodników.

     Spacerowałam również po Łazienkach, Parku Saskim, Placu Defilad, Starówce i Krakowskim Przedmieściu tą ponurą zimową porą.

     Jedną z atrakcji, na którą czekaliśmy najbardziej była wizyta w gmachu TVP. Surrealistycznym przeżyciem było spacerowanie po studiach, znanych jak dotąd tylko ze szklanego ekranu. Jakie to wszystko nagle było mniejsze i inne niż w TV! Ciekawie było też minąć się na korytarzu z Elżbietą Jaworowicz, Tomaszem Lisem, czy też porozmawiać z ludźmi, którzy na Woronicza zjedli zęby i chętnie dzielą się swoją wiedzą i doświadczeniem.








     Wróciłabym chętnie do Warszawy pozwiedzać ją zgodnie z Kanonem Krajoznawczym Polski. Jest to projekt, który wytrwale realizuję, choć ze względu na moją pochłaniającą w 200 procentach pracę, nie zawsze mnie to wychodzi. Tak czy siak, idea Kanonu (ponad 600 miejsc do zobaczenia na terenie naszego kraju, wszystko po to, by poczuć się znawcą Polski i otrzymać szafirową odznakę), pokazuje, że nasza Warszawa, jak to stolica, wciąż kryje wiele interesujących miejsc do odkrycia.

Polecam ! :)

czwartek, 7 stycznia 2016

Tęsknię do Włoch

     Gdy za oknem minus milion stopni - czyli temperatura dla mnie co najmniej mało przystępna, doceniam fakt, iż z okazji noworocznego lenistwa pod dachem Rodzinnego domu mogę nie wyściubiać nosa za drzwi. Chociaż wiem, że już wkrótce się to zmieni. Ponadto przygotowania do kolejnego sezonu, różne wydarzenia na facebooku i rozmowy ze znajomymi nieuchronnie sprowadzają moje myśli do Włoch. Jedno z moich ulubionych miejsc na Ziemi, o którym jakoś tak do końca nie potrafię pisać. To tak jakby mieć w sobie ogrom uczuć do kogoś, ale nie do końca umieć je wyrazić.
      W tym roku chciałabym to zmienić. Pisać więcej, nie tylko o Włoszech. Więcej dzielić się z Wami moimi podróżnymi przeżyciami i atrakcjami, których doświadczam. Uwieczniać miejsca, które mogę oglądać. W końcu wspomnienia są najlepszą pamiątką.
      Dzisiaj jakoś tak wyjątkowo tęsknię do Italii. Niejeden z Was się zdziwi, jak można tęsknić za krajem, który odwiedza się niemalże raz w miesiącu, a są takie miesiące w roku, że spędza się tam więcej czasu niż w domu. Zresztą za dwa tygodnie znowu na pół miesiąca przenoszę się w północne rejony mojej ulubionej destynacji, by towarzyszyć tam najmłodszym adeptom sportów zimowych w ich pierwszych krokach stawianych na stokach alpejskich i umilać im czas, kiedy ich rodzice będą szusować po trydeńskich nartostradach.



     Ale ja tęsknię za Włochami nieco innymi. Za tymi Włochami z czasów moich studiów. Tęsknię za zimnymi murami klasztoru, w którym mieszkałam. Tak właśnie. Klasztoru. Kojarzycie może książkę Rosity Steinbeck "W Rzymie jak w domu"? Ciekawa, wciągająca podróż przez niekoniecznie znane zakątki Wiecznego Miasta. Autorka często odwołuje się do miejsca, w którym pisze, czyli do mieszkania wygenerowanego z dawnego średniowiecznego klasztoru. Gdy tylko wzięłam tę książkę do ręki, od razu poczułam do niej wielki sentyment, ponieważ przypomniały mi się moje studenckie, wcale nie tak odległe czasy. Ja mieszkałam co prawda na dzikim włoskim Południu, jeszcze poniżej Neapolu, ale rezydowałam również w dawnym budynku klasztornym z XVI wieku, a za sąsiadów miałam księży i ich gosposię. Choć moja lokalizacja budziła niejednokrotnie zdziwienie wśród kolegów stypendystów, sama wspominam ją bardzo miło. Samo otoczenie było dosyć surrealistyczne. Zimne mury pamiętające historie sprzed setek lat, piękna drewniana kuchnia do mojej dyspozycji, okno z widokiem na góry, rano budziły mnie dźwięki Mszy Świętej odbywającej się w kościele, nad którym bezpośrednio znajdował się mój pokój. Bardziej bezpieczna być nie mogłam - w domostwie, do którego dostanie się wymagało sforsowanie trojga równie wiekowych jak sam klasztor drzwi. Musiałam nauczyć się samodzielności. Zmierzyć się z brakiem prądu czy też awarią ciepłej wody. Poznałam przy tym ciekawych i bardzo sympatycznych ludzi, od których uczyłam się języka, kultury i kuchni włoskiej. Pamiętam gdy z gosposią księży zaglądałyśmy sobie nawzajem do garnków. Ona "faszerowała mnie" bakłażanem na tysiąc sposobów czy też pokazywała jak jeszcze można przyrządzić makaron, sama zaś z pewną dozą nieśmiałości dziubała moją owsiankę z miodem i rodzynkami. Śmiechu było przy tym co nie miara :)



     Tęsknię też za włoskim cornetto - moim ulubionym - z dużą ilością czekolady, popijanym ciepłym latte macchiatto w mojej ulubionej knajpce na lungomare w Salerno. Knajpka była tak ciasna, że przysiąść przy barze mogły ze dwie osoby. Stojący w rogu TV informował o rewelacjach wielkiego świata, a tłoczący się w obiekcie klienci podniesionymi głosami je komentowali. Każdy trzymał w ręce swoją ulubioną kawę i cornetto z najlepszym nadzieniem. Takie śniadanie trwa około 20 minut, ale jest genialnym pomysłem na rozpoczęcie dnia. Do dziś czuję sentyment kiedy wspominam ostatnie śniadanie na włoskiej ziemi, kiedy moje stypendium dobiegło końca. Śniadanie właśnie w tym barze, z widokiem na Morze Tyrreńskie, kiedy wschodzące słońce jeszcze bardzo delikatnie, mimo rekordowych nawet jak na Włochy upałów, padało na budzące się ze snu Salerno.



     Tęsknię za górami na wyciągnięcie ręki. Za tym, że szło się zdobywać szczyty tylko dlatego, że są. Za rozklejonymi w górskim potoku butami, za mułami na szlakach, za niezliczonymi murowanymi kapliczkami, do których pielgrzymowali miejscowi, za sanktuariami i za rzymskimi akweduktami ukrytymi pomiędzy lasami. Za wyruszaniem w góry o 4 rano, żeby zdążyć przed upałem i za przekleństwami, które sypałam, kiedy nogi odmawiały mi już posłuszeństwa, a jednak trzeba było iść dalej. Tęsknię za nocami w śpiworze pod gołym niebem, nawet jeśli padało i za wielką niechęcią przed opuszczeniem tegoż śpiwora o świcie. I za spaghetti alla putanesca, które czekało po zejściu z gór. To były czasy :)
      Wreszcie tęsknię za ciepłym morzem zawsze i wszędzie. Za spacerami, nocami na plaży, kąpielami o każdej porze dnia i nocy. Zawsze twierdzę, że w poprzednim wcieleniu musiałam być rybą albo jakimś innym zwierzęciem żyjącym w środowisku wodnym. Zasadniczo sama możliwość popływania od razu poprawia mi humor. Jak zatem mogłam czuć się w miejscu, gdzie oprócz zajęć na uczelni, nic innego nie przeszkadzało mi w korzystaniu z uroków Morza Tyrreńskiego.



      No i zabytki i kultura szeroko pojęta. Podczas jednego spaceru w niejednym włoskim mieście za jednym zamachem można odkryć skarby Imperium Romanum, czy też poprzedzającej go kultury Etrusków. Nie wspominając już o epokach późniejszych. Owszem, może przychodzi moment, kiedy człowiek staje się lekko zmanierowany i nie oszałamiają go już wspaniałe wielkie budowle czy to o charakterze sakralnym czy też świeckim, ale dla mnie piękno tkwi w szczegółach. We wspominanym już przeze mnie akwedukcie wpisanym w krajobraz miasta, ruinach między współczesnymi blokami, czy amforami w muzeach na wolnym powietrzu. To wszystko sprawiało, że mieszkając we Włoszech bardziej niż zwykle zachwycałam się każdym dniem.



     Nie znaczy to oczywiście, że nie miałam momentów kryzysowych, kiedy nie chciałabym się spakować i wrócić do domu czym prędzej się da, albo też że nie cieszyłam się jak głupia kiedy zabukowałam bilety na Wielkanoc do Polski. I że w ostatecznym rozrachunku stwierdziłam, że będę do Italii wracać tak często jak się da i jak to tylko możliwe, ale że najlepiej mi stacjonować jednak w Polsce, w coraz bardziej swojskim Poznaniu.
     Ale w dni takie jak ten tęsknię tak zwyczajnie i po ludzku.

     Dobrze że następny raz postawię nogi na włoskiej ziemi już za 10 dni :)

Podróżnicze podsumowanie 2015

     Nie będę oryginalna, wraz z pierwszym postem w 2016 roku podsumuję wydarzenia roku minionego i pochwalę się kilkoma planami na ten nadchodzący. Pierwszą refleksją jaka naszła mnie, gdy zegary wybiły północ stanowiącą magiczną cezurę mijającego czasu, było to, że od pięciu lat spędzam Sylwestra w podróży. Biorąc pod uwagę złotą myśl, że jaki Sylwester, taki cały rok - nie mam na co narzekać. Fakt, choć o podróżowaniu marzyłam od zawsze, to ostatnie kilka lat czynię to ze wzmożoną do granic niemożliwości częstotliwością :)
   
     A jaki był ten odchodzący, 2015 rok? Intensywny na pewno, bardzo pouczający, pełen wyzwań, pełen nauki. Tej w ścisłym tego słowa znaczeniu, a także takiej szeroko pojętej życiowej nauki. Wiele dowiedziałam się o sobie i ludziach obecnych w moim życiu. Na pewno był to dla mnie ważny rok. Nie zawsze było łatwo. Ale na pewno każde wydarzenie wniosło coś do mojego życia.

     Gdzie byłam, co widziałam, robiłam...

     W podróży rozmaitej spędziłam 203 dni.

     Dzięki Bogu za pracę, w której mogę podróżować :)

     Odwiedziłam 11 europejskich krajów. Niektóre kilkakrotnie.

     Oczywiście Top of the Top mojej listy znajdują się Włochy. W Bella Italia byłam w minionym roku ponad dziesięć razy. Tendencja zwyżkowa mi się podoba :) Kilkakrotnie odwiedziłam Wenecję, Rzym, Watykan (osobne skądinąd państwo...), Sienę, San Gimignano, Florencję, Pizę, Bolonię, Monte Cassino, a także mój kochany Neapol, Pompeje, wyspę Capri i Weronę. Spędziłam też przemiły czas w Trydencie na wyjeździe narciarskim. Byłam również nad Lago Maggiore, Lago di Garda, a także w Turynie i niewielkich, ale sympatycznych miejscowościach Piemontu, jakimi są Oropa czy też Re. Włochy niezmiennie mnie zachwycają swoją kulturą, językiem, historią, krajobrazami, ludźmi, jedzeniem, muzyką, tradycjami. Czuję się tam dobrze, jak w drugim domu. Myślę sobie, że gdybym miała w jakimkolwiek kraju oprócz Polski osiąść kiedykolwiek na stałe, to na pewno byłyby to Włochy. Mam nadzieję, że rok 2016 przyniesie jeszcze więcej podróży na Półwysep Apeniński. Zawsze też poniekąd na nowo odkrywam uroki Italii dzięki moim turystom (jeśli są to podróże służbowe) i dzięki temu widzę kolejne aspekty, które w tym kraju mogą zauroczyć bez reszty.





     Kolejnym krajem często przeze mnie odwiedzanym w 2015 roku były Czechy. I prywatnie i służbowo, byłam tam również kilkanaście razy. Praga, Skalne Miasto, Brno, Nachod, Morawy - widziałam w minionym roku. Zresztą nawet Sylwestra dane było mi spędzić w czeskiej stolicy, z wyjątkowymi ludźmi i w wyjątkowej atmosferze. Nie sposób tego kraju nie lubić. Doszukuję się kolejnych ciekawostek, różnic i podobieństw między nami a naszymi południowymi sąsiadami. Dobrze się czuję w Czechach, chętnie nauczyłabym się chociaż w stopniu komunikatywnym ich języka, żeby móc jeszcze lepiej zrozumieć specyfikę tego regionu.




     Gdybym miała wymieniać odwiedzone przeze mnie kraje pod kątem częstotliwości z jaką w nich bywałam, to na miejscu trzecim pojawiłyby się w tym roku Niemcy. Wiosną i latem zawitałam kilkakrotnie do Drezna i Szwajcarii Saksońskiej, zwiedziłam również Bawarię szlakiem papieża Benedykta XVI, latem odwiedziłam najstarsze niemieckie miasto - Trewir, a jesienią znowu było Drezno oraz Poczdam, a zimą Berlin i ... tak dla odmiany Drezno z okazji jarmarków bożonarodzeniowych :) Kraj naszych zachodnich sąsiadów też lubię i mam dla niego szczególne miejsce w swoim sercu. Berlin był jednym z pierwszych zagranicznych miast, jakie odwiedziłam, w Berlinie uczyłam się pilotażu na kursie i w Berlinie stawiałam pierwsze samodzielne kroki w zawodzie. Jest jeszcze wiele regionów, w których nie byłam, a które bardzo mi się marzą - ale wszystko w swoim czasie. Póki co cieszę się, że mogłam te kilka razy Niemcy w tym roku odwiedzić.




      W minionym roku dane mi było również zaprzyjaźnić się na nowo z Francją i odświeżyć język francuski. Moja sympatia do tego kraju zaczęła się w odległych czasach liceum, kiedy to wbrew wszelakiej logice wybrałam język Żabojadów jako drugi język obcy do nauki. Sympatia wróciła, kiedy to na studiach udało się wyjechać na staż pedagogiczny do Lotaryngii. W 2015 roku byłam we Francji znowuż kilkakrotnie. W Paryżu, Prowansji i Strasburgu. I cieszę się, że 2016 już zapowiada kolejne wizyty w tym kraju. Jest to kraj, który darzę szczególną estymą, chociaż moje doświadczenia z wizyt w nim nie zawsze były dla mnie przyjemne. Ale lubię też o Francji pisać i jakoś łatwo mi się o niej pisze, czego efekty widzieliście zapewne na blogu.



      Kolejnym Top krajem na mojej prywatnej liście jest Holandia. Ubiegłego Sylwestra spędziłam w Amsterdamie. Do holenderskiej stolicy wróciłam kilka razy i wiosną i latem. Oprócz tego tradycyjnie zawitałam też do ogrodów Keukenhof, Rotterdamu i skansenu w Zaanse Schans. Do kraju wiatraków i tulipanów też czuję sentyment. Amsterdam, jak każde zresztą miasto nad wodą, jest u mnie zawsze na liście ulubionych. Ponadto dobrze czuję się w jego architekturze, klimacie i kulturze.



     Następny kraj, który "wrócił do mnie" po latach to Hiszpania. Wrócił do mnie z na tyle mocnym natężeniem, iż zaczęłam się intensywnie uczyć języka hiszpańskiego - wszystko po to, by w tym roku, kiedy wrócę do Hiszpanii móc już swobodnie rozmawiać w jej języku.



     W 2015 zwiedziłam również belgijską stolicę, jedną z ważniejszych stolic Unii Europejskiej. Muszę przyznać, że zdecydowanie bardziej do gustu przypadła mi starsza, bardziej urokliwa część miasta, a także otwartość jej mieszkańców.



     Po raz enty w życiu zawitałam w minionym roku również na Litwę, a konkretnie do jej stolicy - Wilna, przy okazji jednej z najfajniejszych imprez folklorystycznych, które kiedykolwiek widziałam. Uwielbiam Wilno, doceniam jego przeszłość, na Rossie nieuchronnie myślę o przemijalności. Powroty do tego miasta stają się dla mnie coraz bardziej sentymentalne.



     2015 rok to dla mnie także kolejna wizyta na Węgrzech. Budapeszt, Szentendre, Esztergom i Wyszehrad wraz ze swoim zakolem Dunaju, to miejsca, które mogłam odwiedzić. Kraj naszych bratanków jest piękny, też nacechowany swoją nie zawsze łatwą historią, lubię jego folklor - a tak służbowo - nie przepadam za jeżdżeniem autokarem po węgierskiej stolicy :) Ale jakich to poświęceń człowiek nie zniesie, żeby zobaczyć coś ciekawego. Jeden wieczór w lokalnej czardzie wynagradza zresztą wszelakie trudy podróży.




      W minionym roku zobaczyłam także jedno ze szwajcarskich miast - malowniczo położone wśród Alp Einsiedeln. Spędziłam tam zaledwie jeden dzień, ale spodobał mi się szwajcarski klimat, a chyba przede wszystkim to, że podczas krótkiego spaceru po mieście mogłam porozmawiać z jego mieszkańcami zarówno po włosku, po niemiecku jak i po francusku.



      Byłam też w Austrii. Z okazji kolejnych już jarmarków przespacerowałam się po Wiedniu, popołudniami chroniąc się od zamarznięcia w lokalnych muzeach. Wiedeń jawi mi się zawsze jako miasto luksusowe, pewnie przede wszystkim ze względu na echa swojej cesarskiej przeszłości. Zawsze kiedy je opuszczam, czuję również pewien niedosyt - że jeszcze nadal za mało widziałam, że chciałoby się więcej ...



      Tyle jeśli chodzi o przekraczanie granic podczas podróży. Ale wiele turystycznych dni spędziłam również odkrywając tajniki i ciekawostki naszego pięknego kraju. Przede wszystkim - dosyć dobrze poznałam Wrocław i jego okolice. Generalnie mogłabym rok 2015 nazwać rokiem sympatii dla Dolnego Śląska, bo wracałam tam wielokrotnie. W Karkonosze i Góry Stołowe, zwiedzając podziemne miasta w Kowarach czy Osówce, a także szlakiem Kościołów Pokoju w Świdnicy i Jaworze. Wielokrotnie zawitałam też do Trójmiasta, zawsze starając się zobaczyć w nim obiekt, do którego wcześniej z różnych powodów nie mogłam dotrzeć, byłam też w Warszawie, Krakowie, na Podkarpaciu i na Kaszubach oraz w Toruniu. Po wielu latach odwiedziłam również Kielce i Góry Świętokrzyskie, a także niewielkie nadbałtyckie miasteczka, jak Pobierowo, Łukęcin, czy Niechorze.




     Szczególne miejsce w moim sercu i moim życiu zajęło również miasto, w którym mieszkam (o ile akurat nie jestem w podróży ;-) , czyli Poznań. Zaczęłam poznawać to moje miasto na nowo, odkrywać je i zaprzyjaźniać się z nim coraz bardziej, dzięki kursowi przewodnika po Poznaniu, który obecnie robię. Nieraz stwierdzam, że cała nasza kursowa przesympatyczna ekipa nie jest do końca normalna. W ciągu tygodnia zamiast odpoczywać po pracy siedzimy do wieczora na wykładach, a w soboty zmarznięci do szpiku kości przemierzamy poznańskie uliczki odkrywając ich tajemnice, w porach, kiedy zwykli ludzie budzą się dopiero po piątkowych imprezach, lub zaczynają się szykować na sobotnie. Ale, jak dla mnie, wszystko rekompensuje wiedza zdobyta na zajęciach i fantastyczni ludzie, których dzięki nim poznałam.



     Także, podsumowując - rok 2015 był bardzo intensywnym podróżniczo rokiem mojego życia. Zatrzymywałam się wtedy, kiedy już ewidentnie musiałam (zazwyczaj z przyczyn zdrowotnych niestety, ale i z takimi trzeba się czasem zmierzyć). W ogólnym zarysie - był to dobry rok. Wiele się nauczyłam, wiele przeżyłam, wiele zobaczyłam. Na swój przedziwny sposób pewnie też dorosłam.


     A co w 2016 roku? Nadal nie zamierzam osiąść :) Będą Włochy, Francja, Hiszpania, Portugalia, Niemcy, ulubione polskie destynacje, kochane polskie góry. Może postawię sobie również jakieś większe wyzwania. Chciałabym na pewno więcej czasu poświęcić blogowi i dzieleniu się z Wami moimi rozmaitymi przeżyciami i refleksjami z podróży. Czas pokaże jak to będzie. Pewnych rzeczy nie da się zaplanować, życie samo pisze najlepsze scenariusze.


      Szczęśliwego Nowego Roku :) !